SPB2014

SPB – tak młodzi Rosjanie nazywają Sankt Petersburg.

Data rejsu: 6 czerwca 2014 – 22 czerwca 2014
Skład załogi: Wiesia, Rafał, Darek, Sam i ja

Z rosyjskimi wizami wklejonymi w paszporty, w piątek późnym wieczorem cała załoga stawiała się w komplecie na pokładzie Fayki.

Wprawdzie planowałem wypłynąć o północy, jednak życie, a konkretnie pewien bank zweryfikował moje plany…

W moim prywatnym rankingu na największą rozbieżność między reklamą a rzeczywistością banki zajmują pierwsze miejsce nieznacznie wyprzedzając nawet telkomy. Oni na nowo redefiniują powiedzonko „Różnica między teorią a praktyką jest w praktyce znacznie większa, niż różnica między praktyką a teorią w teorii.” Nie zanudzając Was szczegółami, powiem tylko, że staraliśmy się z Wiesią o niewielkie finansowanie na wykończenie mieszkań pod wynajem. A że Wiesia jest mega super hiper „złotą klientką” banku, z indywidualną obsługą, własnym doradcą bla bla bla. Pan doradca powiedział: „Pani Wiesławo, takie finansowanie to betka, w tydzień się załatwi, proszę się niczym nie martwić…” Pozbieraliśmy niezbędne papierki i już po blisko miesiącu, w czwartek przed wyjazdem, Pan z banku stwierdził, że chyba trzeba to przełożyć na poniedziałek, bo analityk jeszcze ma jakieś wątpliwości. W dodatku te wątpliwości były durnowate i dotyczyły wymyślonego papierku od dewelopera. A mieszkania są gotowe i wybudowane, więc dopytywanie się o coś od dewelopera jest zupełnie bez sensu. Problem był o tyle ciekawy, że w poniedziałek my już mieliśmy być w Tallinie i sprawa przeciągnęła by się o ponad dwa tygodnie do naszego powrotu, a wówczas wszystkie zaświadczenia straciłyby ważność. Wściekłem się i powiedziałem Wiesi, żeby ona powiedziała w banku, że jeśli w piątek nie podpiszemy umowy, to już nie chcemy tego kredytu i sprawa jest nieaktualna. Dla Pana doradcy perspektywa utraty bonusu (potem dowiedziałem się, że ok 1/3 jego miesięcznego zarobku) okazała się być dostatecznie motywująca. Na 16:00 w piątek w Warszawie wyznaczono spotkanie w celu podpisania umowy. Ok 12-tej musiałem wskoczyć w auto i pojechać do Warszawy. Podpisaliśmy papiery, zapakowaliśmy graty, zapakowaliśmy  Sama i pojechaliśmy do Górek. Na jachcie byliśmy przed północą. Ale jeden dzień pracy z przygotowaniem jachtu poszedł się… zaprzepaścić.

Więc w sobotę od rana zaczęliśmy przygotowywać jacht do rejsu, tankowanie paliwa – trzy kursy z baniakami do CPN’u, (łącznie 210 litrów), ostatnie zakupy, pakowanie, sztauowanie wszystkiego, drobne prace, sprawdzenie osprzętu, takielunku, żagli, lin, sprawdzenie elektroniki. Potem obiadek w restauracji i w drogę.

Wpłynęliśmy wczesnym popołudniem.

Wiał ciepły, południowy wiaterek. Postawiliśmy CodeZero i po płaskim morzu Fayka cichutko sunęła przywołując błogi uśmiech na okrągłą twarz armatora. Do Tallinna dopłynęliśmy w niecałe dwie doby. Czasami wiatr siadał praktycznie do zera wówczas wspomagaliśmy się silnikiem, ale generalnie CodeZero był w użyciu przez cały czas. Nie potrafię dzisiaj przypomnieć sobie co mnie natchnęło do zamówienia tego żagla, ale to była jedna z najlepszych decyzji podczas budowy Fayki. Z zebranych doświadczeń mogę powiedzieć, że jest to doskonały żagiel na kursy od pełnego fordewindu do pełnego bajdewindu. Fayka płynie na CodeZero do 50º wiatru pozornego. A zakres siły wiatru przy którym CodeZero lubi pracować to 5-20knt. Wiatr idealny to baksztag 15-18knt wówczas Fayka wyciąga 6-7 węzłów 🙂 Powyżej dwudziestu węzłów trzeba go szybko zwinąć, bo przy wielkości 80 m² mogą być kłopoty… o czym przekonaliśmy się boleśnie na rejsie FaykaSAFE.

Płynęliśmy sobie spokojnie, trzy wachty, cieplutko, pogoda znakomita, w nocy jasno, świetne jedzonko – Wiesia oczywiście przygotowała słoiczki z obiadkami, Rafałek zakupił znakomite winka. Oczywiście w trakcie płynięcia tylko jedno winko na pięć osób do posiłku.

Do Tallina dotarliśmy 11-tego w południe. Dawno nie byłem jachtem w stolicy Estonii, wcześniej jedyną możliwością cumowania była Pirita – marina zlokalizowana ponad pięć kilometrów od starówki i położona w dawnym centrum olimpijskim – z czasów olimpiady w Moskwie w 1980. Wówczas zawody żeglarskie były rozgrywane w Estońskiej Republice Radzieckiej. Położenie tej mariny dla żeglarzy jest troszkę niewygodne. Estończycy jakieś pięć lat temu doszli do podobnego wniosku, odkroili jeden z promowych basenów portowych i zbudowali piękną nowoczesną marinę praktycznie w centrum miasta. Na starówkę idzie się pieszo z dziesięć minut. Jedyny problem to współdzielenie wejścia do portu i mariny ze statkami i promami. Dlatego na wejściu do mariny trzeba przez radio skontaktować się z kapitanatem i ustalić moment wejścia. Kapitanat podaje dokładną godzinę i czas trwania okienka czasowego. U nas było to 10 minut. Zaczęliśmy więc krążyć przy wejściu do portu czekając na swój czas… aż dostaliśmy opierdziel, że mamy spierniczać, bo zaraz nas rozjedzie jakiś prom. Ooppss faktycznie – zawinęliśmy się i dalej grzecznie krążyliśmy już z boczku. Potem ognia wjazd do kanału i zacumowanie w marinie.

Wprawdzie na Fayce jest wygodny prysznic, ale każdy chciał się wykąpać na stałym lądzie, potem chwilka na ogarnięcie się i polecieliśmy zwiedzać starówkę. Ponieważ następnym portem miał być już SPB, musieliśmy się odprawić celnie i paszportowo. I tu miłe zaskoczenie. Pani w biurze mariny zapytała na którą godzinę ma umówić urzędników, bo to oni podjeżdżają do mariny by żeglarzom było wygodniej. Kopara mi opadła z hukiem.

Umówiłem odprawę na dwudziestą pierwszą.

Troszkę pozwiedzaliśmy, potem obiadek, potem dalej zwiedzanie, fotki, potem deserek, kawka i dalej zwiedzanie. Tallin jest śliczny, taka miniaturowa hanzeatycka perełka. Około dwudziestej zrobiliśmy zakupy – spożywcze, ogarnęliśmy jacht i jak było omówione o dwudziestej pierwszej pojawili się policjanci. Stojąc przy burcie jachtu dokonali odprawy i byliśmy gotowi do dalszej drogi. Dwudziesta druga, zameldowanie się kapitanacie, port otwarty, cumy oddane, jedziemy… idylla trwała…

Wiaterek nieznacznie stężał, ale nadal był przyjemny, nie stawialiśmy już CodeZero tylko zestaw żagli podstawowych i pojechaliśmy dalej. Tak sobie płynęliśmy, a tu nagle Sam, który sterował mówi spokojnie: „Sławek, coś się dzieje z ekranem, włącza się i wyłącza na przemian…” Po paru sekundach krzyk z dołu, że coś się chyba pali… Skoczyłem jak pantera do wnętrza jachtu, a tu z tablicy rozdzielczej wydobywa się dym, otworzyłem ją i widzę rozżarzony do białości kabel, na którym nie ma już izolacji. Ten kabel spadł na inne kable i zaczął je przepalać. Błyskawicznie otworzyłem zęzę i odłączyłem główny kabel od akumulatora. Ufff. Okazało się, że akumulator na fali przesunął się nieco i dotknął do masy jachtu, to spowodowało zwarcie w chartploterze i szlag trafił zasilanie od radaru. Wyciągnąłem narzędzia, pousuwałem spalone kable, powymieniałem je na nowe, umocowałem akumulatory, odpaliłem wszystko na nowo. Instalacja działa, tylko radar nie chodzi. Pisząc te słowa mam już umówione oddanie radaru i chartplotera do serwisu Furuno w Gdyni. Mam nadzieję, że koszt naprawy mnie nie zabije…

Oczywiście winę za tę sytuację ponoszę w całości ja, a raczej moja chęć pływania już teraz natychmiast. Docelowa instalacja elektryczna jest zaprojektowana, ale jej wykonanie potrwa ze dwa miesiące i będzie kosztowało sporo pieniędzy. No i to doświadczenie nauczyło mnie, że nie mogę pozwolić sobie na żadne kompromisy. Między innymi zakupiłem komplet nowych kabli do zrobienia CAŁEJ instalacji. Wszystkie nowe kable są kablami SIHF – w podwójnej izolacji silikonowej, odporne na wysokie temperatury, bez halogenkowe, o żyłach cynowanych, z zachowaniem grubości kabli co najmniej podwójnie przekraczającym wyliczone przekroje. Gdybyście chcieli kupić takie kable to polecam Wam firmę BHWE. Kpt. Wiesiek Skotnicki – właściciel tej firmy i pięknego jachtu Pacifica obiecał, że każdy kto powoła się na Faykę dostanie dobre ceny… A ponad 200 metrów dobrego kabla o cynowanych żyłach 1.5mm² i 2.5mm² w kolorze czerwonym i czarnym będę na wiosnę miał do oddania za darmo.

Ponieważ Fayka będzie jednym z nielicznych jachtów w Polsce wyposażonych w system CZone firmy BEP Marine, umówiłem się z Panem Tomaszem Jankowskim, z firmy Eljacht, że poświęcę temu systemowi oddzielny wpis na blogu. Oczywiście w zamian wycyganiłem bardzo dobre warunki zakupu.

Po opanowaniu sytuacji kontynuowaliśmy rejs.

Tego samego dnia zaczęły się kłopoty z kuchenką. Najpierw zaczęła kopcić, strasznie kopcić, a potem całkiem przestała działać. Nie pomagało pompowanie paliwa gruszką, resetowanie i różne czary. Nie działała i koniec. Po włączeniu pokazywała po chwili błąd i tyle. Działał tylko piekarnik i to też kopcąc, choć nie tak mocno jak wcześniej kuchenka. Do końca rejsu gotowaliśmy wszystko w piekarniku. W zasadzie to Wiesia gotowała. Po raz kolejny moja żonka udowodniła, że tytuł MasterChef należy się jej bez dwóch zdań. Nie dość, że Wiesia gotuje smacznie i zdrowo to jeszcze bez użycia kuchni 😉 Musicie ją namówić by wydała poradnik. „Jak wyżywić na morzu czterech facetów, mając do dyspozycji tylko kopcący piekarnik”

I w Petersburgu i w Helsinkach próbowaliśmy znaleźć serwis, ale w Petersburgu to był weekend, a w Helsinkach wskazani na stronie Wallas’a fachowcy olali nas, nawet nie odbierając telefonu. Po powrocie z rejsu zająłem się naprawą kuchni – ponieważ jest to bardzo ciekawa historia poświęciłem jej oddzielny artykuł.

Wówczas przypomniałem sobie, że mam czajnik elektryczny na 12V – działa toto wolno, ale herbatkę czy kawkę da się zrobić.

Droga do Petersburga jest dość nudna, bo płynie się wąską wyznaczoną rutą (trasą na morzu) po obu stronach mając rosyjskie poligony. Więc zjechać w bok się nie da. Zresztą od wejścia w obszar wód rosyjskich, przejmuje was Traffic Controll i każą meldować się co trzy, cztery godziny na kolejnych bojach i pozycjach. Szczerze mówiąc nie sądzę by to była jakaś złośliwa inwigilacja, raczej dbałość o bezpieczeństwo i porządek na rucie, zatłoczonej jak mało która. Do tego pałętający się między statkami jacht na żaglach…

Procedura podejścia do SPB jest taka, że najpierw należy stanąć w Kronsztadzie, gdzie znajduje się biuro celników i pograniczników. Dojechaliśmy tam trzynastego w piątek około siedemnastej. Na miejscu był już pracownik Pana Vladimira Ivankiva, agenta pomagającego nam we wszystkich papierkach. W try miga przeszliśmy kontrolę paszportową. Ładna i miła Pani Oficer, obejrzała jacht, pogadała ze mną troszkę, potem podbiła paszporty i OK.  Kontrola celna troszkę się przedłużyła, pan celnik musiał dojechać z Pitra i czekaliśmy sobie gawędząc na kei. Przy kei była też zacumowana malutka łódeczka, po bliższym przyjrzeniu okazało się, że to jest zwyczajna mazurska Sasanka. Na tej Sasance płynął starszy Pan – emeryt z Niemiec. Ten Pan i jego agentka spytali nas czy moglibyśmy podholować go do Petersburga, bo nie ma steru. Pan opowiedział nam, że gdy płynął tutaj, na trzydzieści mil od Kronsztadu urwał mu się ster. Zawołał po pomoc na radiu, a Rosjanie oczywiście mu ją posłali – niestety posłali mu statek. Sasanka na holu za statkiem prawie fruwała w powietrzu. Wiec Edi (tak ma na imię ten Pan) przeżył kilkanaście godzin horroru. Zresztą wspomniał, że na nogach jest już od trzydziestu godzin i ledwo żyje. Oczywiście zgodziliśmy się go podholować. Pani Agentka pokazała nam, gdzie jest umówiony dźwig. Na marginesie, to gdybyście wybierali się do Petersburga jachtem, gorąco polecam wam skorzystanie z usług agenta. Gdy wszystko jest cacy, nie ma w zasadzie takiej potrzeby. Ale jak cokolwiek się zadzieje to agent ma swoje kontakty.

Mail do Pana Vladimira: vladimir@sailrussia.spb.ru

Około dwudziestej pojawił się Pan celnik, nawet nie wchodził na jacht. Zrobił papiery, pogadaliśmy chwilkę (jak dobrze, że nie całkiem olałem rosyjski w szkole 🙂 Gdy Pan celnik dowiedział się, że sam zbudowałem Fayke, nie mógł wyjść z podziwu. Powiedział po angielsku: „Wow, my full respect Sir”.

Pieczątki przybite, ogarnęliśmy się, wzięliśmy Sasankę na sznurek i w drogę. Po dwustu metrach ukazało się, że biedna Sasanka bez steru za czternastotonową Fayką lata na prawo i lewo. Nie do opanowania. Tak się nie dało. Wyhamowaliśmy i przyciągnęliśmy ją do burty. Przywiązaliśmy równolegle i pojechaliśmy. Edi padał na nos, ale jeszcze opowiedział nam, że w ubiegłym roku zrzucił swoją łódkę na Dunaju w Bawarii, przepłynął całą rzekę mijając Niemcy, Austrię, Słowację, Węgry, Chorwację, Serbię, Bułgarię, Rumunię wypłynął na Morze Czarne. Z stamtąd prze cieśninę Bosfor, Morze Egejskie, Morze, Jońskie, Adriatyk dopłynął do Słowenii, gdzie załadował łódkę z powrotem na przyczepę. I co można? Można! Trzeba tylko chcieć i mieć jaja. Na pytanie dlaczego Sasanka – powiedział mi, że to była najtańsza łódka jaką mógł kupić.

Droga do Petersburga z Kronsztadu wiedzie przez zatokę Newską. Jest to w zasadzie jezioro – bardzo płytkie – 0.5-1 m głębokości w którym przekopane są kanały dla żeglugi. Trzeba się ich bardzo dokładnie trzymać inaczej można zaparkować na piachu. Zresztą gdy manewrowaliśmy przywiązując łódkę Ediego, rosyjski statek zawołał na na radiu i zapytał jaki jest nasz cel podróży, gdy powiedzieliśmy, że Piter odpowiedział nam, że w takim razie rekomenduje zmianę kursu, bo jedziemy prosto na mieliznę. Miał kurdę rację, zagapiliśmy się w czasie tych manewrów.

Droga jest długa, prawie dwadzieścia mil. Więc do marinki, gdzie Edi miał umówiony dźwig, dotarliśmy ok. trzeciej nad ranem. Zostawiliśmy go przy dźwigu (tam już czekali ludzie) wykręciliśmy i popłynęliśmy do naszej mariny. Niestety w czasie manewrowania z Sasanką u boku, jakiś patyk dostał się w śrubę steru strumieniowego i zaczęło to wyć i zgrzytać tak, że bałem się używać strumieniówki. A na rzece przy prądzie 2-3 węzły przydałaby się. W naszej marinie zacumowaliśmy o czwartej rano. Podobnie jak w Tallinie – nowiutka nowoczesna marina Krestovski YC. Pełny serwis, nowe Y-bomy, nowe pirsy, cud miód i orzeszki. I to bez żadnych podtekstów. Jedyna wada to kilka głośnych dyskotek w pobliżu. Ale gdy ktoś staje jachtem w centrum dużego żywego miasta, to nie może zbytnio grymasić.

Zanim poszliśmy spać poucztowaliśmy troszkę. Sam miał na tę okazję przywiezioną specjalną flaszkę Whiskey. Była to kolekcjonerska buteleczka „Single Oak Project”.  Dziewięćdziesiąt sześć amerykańskich dębów zostało wybranych i ściętych, z każdego z zrobiono beczki z górnej i z dolnej części. Dało to łącznie 192 różne kombinacje smaków. Do tego była karteczka do wypełnienia wrażeń smakowych. Możliwość wysłania do producenta ankiety itd. Jednak gdy BSB (Biali Słowiańscy Barbarzyńcy) z s/y Fayka dorwali się do tej flaszki, to po chwili nie było nawet wspomnienia.  Dopiliśmy się winkiem, piwkiem, wódeczką, zapaliliśmy cygarka, pogadaliśmy i poszliśmy spać.

Wygramoliliśmy się około jedenastej. Śniadanko i dawaj zwiedzać. Do nocy zwiedzaliśmy. W w zasadzie tylko lizaliśmy po wierzchu. Na Petersburg trzeba przeznaczyć ze dwa tygodnie co najmniej. Całe popołudnie spędziliśmy w Ermitażu, choć to tylko przebiegnięcie dla pierwszego wrażenia. Po sześciu godzinach takiego przebiegania mieliśmy dość.  Na obiad zabrałem towarzystwo do świetnej gruzińskiej restauracji z muzyką na żywo. Cudowne jedzenie. Byłem w tej restauracji już trzy razy, zawsze było rewelacyjnie. Polecam gorąco.

Na następny dzień zaplanowaliśmy wycieczkę do pałacu w Carskim Siole. Sam na noc poszedł na dyskotekę umacniać przyjaźń Rosyjsko-Amerykańską i rano nie dawał oznak życia, więc zostawiliśmy mu SMS’a i pojechaliśmy sami. Pogoda była bardzo ładna, a my zażyliśmy jazdy rosyjskim pociągiem i autobusem. Do pałacu nie daliśmy rady wejść. Z racji niedzieli kolejka była gigantyczna. Ale obejrzeliśmy park, małe budynki pałacowe, pospacerowaliśmy. Było bardzo przyjemnie.

A w poniedziałek kończyły nam się już wizy więc musieliśmy się zbierać. Jeszcze małe zwiedzanko, kawka, zakupy i w drogę. O szesnastej oddaliśmy cumy, podjechaliśmy do stacji paliwowej, zatankowaliśmy za wszystkie posiadane ruble. Potem w drodze stwierdziliśmy, że jesteśmy głupi, bo przy cenie niecałych 3 PLN za litr powinniśmy zatankować do pełna ze trzysta pięćdziesiąt litrów, a nie skromne sto czterdzieści…

Do Kronsztadu dopłynęliśmy po dwudziestej (biuro działa do 21’szej) szybka odprawa, ściągniecie pogody, kolacja  i dalej w drogę. A wiaterek już wtedy zaczynał tężeć…

Wiało z zachodu – więc „w mordę”, halsowanie na wąskiej rucie, pomiędzy statkami to prawdziwa mordęga, zjechać, nie można, bo ruskie poligony po obu stronach.

Jakoś musieliśmy przeżyć te sto czterdzieści mil do Helsinek…

No i przeżyliśmy…

Zajęło nam to dwie doby walki pod wiatr. Generalnie wiało cały czas od 30 węzłów w górę. W pewnym momencie było nawet 47 węzłów – czyli 9+ Bf. Płynęliśmy na zrefowanym grocie i zrefowanej genui. Mieliśmy też odpalony silnik, bo przy takim ruchu statków i wąskiej rucie ciężko było iść ostro pod wiatr. Wszyscy byli mile zaskoczeni jak dobrze Fayka radzi sobie w takich warunkach. Ciężar i kształt kadłuba sprawiają, że ładnie wcina się w fale, nie tłukąc po nich zbytnio. Oczywiście czasami jakaś zabłąkana fala sieknie w burtę, wywołując nieprzyjemny odgłos walenia w bęben, ale to się zawsze zdarza. Przechył też był do zniesienia, choć spanie w mesie nie należało do łatwych. Fayka jest zaprojektowana dla wygodnej podróży czterech osób.

W pewnym momencie, gdy do Helsinek płynęło się naprawdę marnie, zapytałem załogi czy może rozważymy odpuszczenie i popłynięcie do Tallina. Decyzja była szybka i męska – damy radę. No i daliśmy…

Do Helsinek dotarliśmy siedemnastego około dwudziestej. Zdążyłem zapomnieć swoje doświadczenia z Fińską Strażą Przybrzeżną i jak ta ostatnia ciapa obrałem kurs na marinę. Na dwie mile przed mariną dogoniła na motorówka z pogranicznikami i wywrzeszczeli, że mamy zawracać do odprawy i popłynąć za nimi. Zawróciliśmy i popłynęliśmy – ze cztery mile w jedną stronę. Razem na samą drogę prawie dwie godziny w plecy. Do tego obrabiali papiery z godzinę, a gdy przyszli jeden z nich wetknął mi do ust alkomat burknąwszy – dmuchać. Nie żadne tam, „Czy byłby Pan tak uprzejmy i rozważył możliwość podmuchania w alkomat” nie nie nie – po prostu rurka do japy i blow. Bogu nich będą dzięki, że nie otworzyłem sobie piwka będąc tak blisko mariny 😉

Do mariny dotarliśmy w efekcie o północy. Po zacumowaniu, podłączeniu prądu podszedłem szukać biura. Na furtce była karteczka, że cumowanie bez uprzedniego uzgodnienia będzie karane dodatkową kwotą 150 EUR. Podany był też numer telefonu. Zadzwoniłem. Oczywiście włączyła się automatyczna sekretarka. Nagrałem się i uznałem, że to było wcześniejsze uzgodnienie. Rano zameldowałem się w marinie, nie było mowy o jakiejkolwiek karze. Ale wytłumaczyłem Paniom w recepcji, że informację o karze można przeczytać dopiero po zacumowaniu, co wydaje się dość słabe. No to za dwie godziny pojawili się Panowie z wkrętarką i przy każdym stanowisku przykręcili tabliczki informujące, że „cumowanie bez uprzedniego ….” sic.

Tym razem już bez zbytniego pijaństwa, kolacyjka i lulu.

Od rana zwiedzanie Helsinek, jedzonko na mieście, drobne zakupy, kartki pocztowe do rodzinki i znajomych. Ja bezskutecznie próbowałem dodzwonić się do serwisu Wallas’a , ale nawet Panie z biura mariny nie dały rady. Dłużej niż dobę w Helsinkach nie mogliśmy zostać, bo Sam miał już delikatne ciśnienie na powrót do pracy, a jeszcze sporo morza było do zaorania.

O dwudziestej oddaliśmy cumy, podjechaliśmy do CPN’u i zatankowaliśmy 156 litrów po nieco ponad eurasek za litr. A mogliśmy głupki zatankować w Pitrze.

Droga powrotna do Górek 420 mil zajęła nam ponad trzy doby, jeszcze dwa razy wiaterek osiągał więcej niż 45 węzłów, deszcz padał momentami poziomo, dwa razy wpłynęliśmy w burzę z piorunami. Było dość zimno – tak że Wiesia nawet używała na noc do zaśnięcia termforek, który dostałem na gwiazdkę od Mikołaja. Zabawa na całego. Na odcinek Helsinki – zachodni cypel Estońskiej wyspy Hiiumaa zużyliśmy dużą cześć paliwa, bo znowu trzeba było rzeźbić pod wiatr. Pogoda tak nas zabawiała do wejścia do zatoki Gdańskiej. Na wysokości Rozewia jakieś 40 mil od celu „wyłączyli wiatr” przy jego „sile” równej 4 węzły Fayka robiła 1.5 węzła – wychodziło, że jeszcze ze trzy dni płynięcia. Trzeba było odpalić motorek. W rezerwowym baniaku mięliśmy ostatnie 20 litrów paliwa. Wlałem je do zbiornika. W tym momencie okazało się, że pompa nie chce pompować paliwa do zbiornika rozchodowego. Uznaliśmy, że jest go tak mało, iż rozlało się po dnie zbiornika i rurka zasysająca nie sięga. Potem okazało się, że problem był z nieszczelnym filtrem i tzw zasysaniem fałszywego powietrza. Jak by nie patrzył w zbiorniku rozchodowym mięliśmy ze trzydzieści  litrów, morze płaskie jak stół a do przebycia prawie czterdzieści mil. Podjechaliśmy z dziesięć mil od mariny i uznałem, że nie możemy dalej płynąc na silniku, bo nie będziemy mięli na manewry portowe. Postawiliśmy CodeZero i robiąc 1.5 węzła płynęliśmy powolutku. Na pięć mil przed mariną i ta resztka wiatru zdechła. Zadzwoniłem do Seby. Seba umówił się z bosmanem z Mariny, że w sytuacji, gdy już nam się skończy na amen rzucamy kotwicę, a bosman po nas przypłynie. Mieliśmy więc załatwiony backup. W tym momencie doznałem olśnienia. Skoro w zbiorniku rozchodowym rurka też jest nad dnem to może da się coś z niego wysączyć? Zbiornik rozchodowy ma na dnie zawór, spuściliśmy do małego baniaka ze cztery litry paliwa. Podłączyłem ten kanisterek na krótko wężami do silnika i pojechaliśmy. Wiesia, która strasznie się przejmowała tą sytuacją, kleknęła przy silniku i trzymała baniaczek, ukosem by silnik zasysał do ostatniej kropelki. Klęcząc na kolanach przed silnikiem z baniakiem ropy w rękach została przez chłopaków nazwana „Matka Boska Ropaczkowa”…

Wjechaliśmy w główki falochronu, potem między keje, potem na swoje miejsce, chłopaki krzyknęli, hamuj, cofnij. Dałem wstecz, silnik pchnął Faykę do tyłu, jacht zatrzymał się przy swoim miejscu, a silnik zakaszlał i zgasł. Zacumowaliśmy. W baniaku nie było już ani kropli paliwa…

To się nazywa optymalizacja kosztów rejsu. Nieprawdaż?

I tak po 379 godzinach rejsu, z czego 308 płynięcia, po 1 232 przepłyniętych milach morskich Fayka bezpiecznie stanęła przycumowana na swoim miejscu przy kei w Górkach. Byliśmy zmęczeni, ale naprawdę szczęśliwi, że udało się tego dokonać. W dwa tygodnie do Petersburga i z powrotem to podobno niezły wyczyn. Gdyby to były trzy tygodnie – mielibyśmy więcej czasu na zwiedzanie. Ale cóż ludzie mają swoje ograniczenia – głównie w pracy.

Fotki znajdziecie tutaj: http://www.ciunczyk.com/slawek/Fayka/Rejsy/SPB2014/index.html

Tak jak lubicie jest ich sporo 🙂

A trasę poniżej:

SPB2014

 

3 odpowiedzi na SPB2014

  1. Mirek pisze:

    Cześć.
    Śledzę Twój blog od początku i czerpię z niego wiedzę całymi garściami.
    Od zeszłego roku stałem się posiadaczem kadłuba Bruceo. Mój plan „budowy” jest długoterminowy. Cały czas coś robię przy łódce. Chętnie przejmę od Ciebie niepotrzebne kabelki i wykorzystam przy budowie mojej łódki.
    Pozdrawiam – Mirek

  2. Slawek pisze:

    Proszę bardzo. Kabelki są zarezerwowane dla Ciebie.

  3. Slawek pisze:

    Mirku,

    jak by co to kabelki mam pozbierane i poskładane – czekają na Fayce.

    Zapraszam…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *