FaykaSAFE2014

Młodzieżowy bezpieczny (SAFE) rejs do krajów północy: Szwecja, Alandy, Finlandia, Estonia… SAFE

Data rejsu: 8 sierpnia 2014 – 27 sierpnia 2014

Załoga: Hania, Stasiek, Olek, Arek, Jakub i ja

SAFE2014

Jednak w końcu wyszło SAFEŁL, bo oprócz Szwecji, Alandów, Finlandii i Estonii odwiedziliśmy jeszcze Łotwę i Litwę.

Przyjechałem oczywiście wcześniej, by porobić na jachcie trochę prac przygotowawczych i wykończeniowych.

Już prawie było pięknie, gdy podniosłem podłogę w kokpicie, aby wymieść śmieci i… zobaczyłem, że drążek sterowniczych łączący ramię kolumny sterowej z ramieniem na osi steru jest zgięty.

Motyla noga – pomyślałem, dlaczego!?

I wtedy przypomniałem sobie, że w szafie mam tzw. Stop Ring, który powinien być zamocowany pod kolumną sterową. No i jeszcze biedaczek nie doczekał się na swoją kolej…

Ale może dla niewtajemniczonych parę słów wyjaśnienia.

Na jachtach z kołem sterowym generalnie stosuje się trzy systemy przeniesienia ruchu koła sterowego na ruch płetwy steru. Najpopularniejsze rozwiązanie to sterociągi – układ linek stalowych – rozwiązanie proste, w miarę pewne i tanie. Stosowane w mniejszych jachtach. Drugie rozwiązanie, też bardzo popularne, to sterowanie hydrauliczne. Stosowane na większych jednostkach oraz tam, gdzie rozmieszczenie steru i stanowiska sterowania nie pozwala na łatwe zastosowanie układu mechanicznego. Węże hydrauliczne można prowadzić dowolnie nawet przez cały jacht. Trzecim rozwiązaniem, trochę mniej popularnym jest tzw. Rack&Pinion. Jest to układ mechaniczny dwóch dźwigni połączonych sztywnym drążkiem bardzo podobny do sterowania kół w samochodzie – maglownica plus drążki kierownicze.

Na Fayce mam właśnie to rozwiązanie. Nie chciałem sterociągów, bo o linki stalowe trzeba dbać, smarować, wymieniać. Sporo jest opowiastek o awarii sterociągów. Sterowania hydraulicznego osobiście nie lubię, z racji pewnej inercji w reagowaniu. Na dużych jednostkach to konieczność, ale Fayka nie jest aż tak duża. Chciałem mieć proste mechaniczne połączenie, tak by na kole sterowym czuć każde drgnienie jachtu. Budowa steru i umieszczenie stanowiska sterowania na samej rufie idealnie pasuje do rozwiązania z drążkiem sterowniczym.

A proste to jak cep.

Z kolumny sterowej na dole wystaje gruba oś, do której na klinie przymocowane jest ramię. Drugie ramię jest na osi płetwy sterowej. Te dwa ramiona połączone są drążkiem. I wszystko. Jest jednak malutkie „aleee”. Tak na marginesie, czy w życiu zawsze musi być jakieś „ale”? I czy nie wystarczyłoby, żeby to było jedynie piwo górnej fermentacji?

Wracając do steru. Wielu ludzi myśli, że ster porusza się w bardzo szerokim zakresie kątów. Czasami, gdy pytałem nawet doświadczonych żeglarzy, to albo nie potrafili powiedzieć, albo mówili że od 90stopni do 90stopni. A w rzeczywistości ten zakres jest dużo mniejszy. Standardowo jest to 36 stopni w każdą stronę czasami 38 stopni – na Fayce jest tyle. Czyli, gdy ktoś mówi, że wyłożył ster na burtę to znaczy, że płetwy wychyliła się maksymalnie o mniej więcej 40 stopni. To mniej niż połowa kąta prostego. Większe wychylenia nie mają sensu z zasad hydrodynamiki. Zresztą już przy takim wychyleniu jacht zawraca prawie w miejscu. Na Fayce pod dnem są wspawane solidne stalowe ograniczniki, o które opiera się płetwa sterowa w skrajnych położeniach.

Dodatkowo producent kolumny sterowej NAKAZUJE zainstalowanie pod kolumną specjalnej blokady – wspomnianego Stop Ring. Ta blokada ogranicza ruch ramienia wychodzącego z kolumny sterowej do ustalonego zakresu kątów. I o tym właśnie zapomniałem. Bez tej blokady, krzepki sternik może kręcić kołem dalej niż ster się wychyla i drążek sterowniczy jest zginany o oś kolumny sterowej. Tak też się stało.

Nie mogłem w tym momencie założyć Stop Ring, bo do tego trzeba rozmontować całą kolumnę sterową, rozpiąć wszystkie kable, rozpiąć cięgna sterowania silnika, odkręcić drążki, zdjąć kolumnę – roboty na dwa dni. Montaż Stop Ring został więc zaplanowany na „po sezonie”.

Postanowiłem wyprostować zgięty drążek. I choć mamusia ostrzegała „Synku! Pamiętaj, że amelinowych elementów się nie prostuje” ja jednak musiałem spróbować. I oczywiście… trach… drążek pękł.

Cały piątek spędziłem jeżdżąc po Trójmieście i szukając aluminiowego pręta o odpowiedniej średnicy. Ten pręt został wstawiony do wnętrza złamanego drążka, a całość została dokładnie i mocno zaspawana. Pomógł mi w tym Pan Andrzej z firmy MAN Marine w naszej marinie.

Jacht był w miarę gotowy na przyjęcie załogi.

Wieczorem stawia się cała załoga i dwie mamy – Wiesia, która przywiozła Hanię, Staśka, Olka oraz Arka i Ala mama Jakuba z Jakubem oczywiście.

Wieczorem, po rozpakowaniu się i wstępnym zasztauowaniu przywiezionego jedzenia i picia, przy piwku zrobiłem szkolenie teoretyczne dla wszystkich. Załoga nie miała przesadnego doświadczenia w żeglarstwie morskim. Ze wszystkich tylko Hania była kilka razy na morzu. Stasiek miał spore doświadczenie mazurskie w prowadzeniu jachtów, Olek był na mazurach załogantem a Jakub i Arek nie mieli jeszcze okazji żeglować.

Rano w sobotę wczesna pobudka, posilne śniadanko, zatankowanie paliwa. Wyznaczyłem trochę prac bosmańskich dla załogi. Hania wgrała najnowsze mapy do chartplotera, Jakub ponaciągał linki od świeżo zamontowanych relingów, Stasiek z Olkiem sklarowali CodeZero na bukszprycie, a Arek pięknie wyszorował pokład. Ja ściągnąłem najnowszą prognozę pogody. Potem obiadek w barze, pożegnanie z mamusiami i wyjazd.

Jacht oddał cumy o godzinie 15:15.

Pogoda była bardzo ładna, trochę wiało – tak pod cztery Beauforta, ale ze wschodu z lekką północą. Do Helu dopłynęliśmy w niecałe cztery godzinki. Po drodze część załogi i kapitan zdążyli „oddać hołd Neptunowi” 😉

Marina w Helu była pełna, więc bosman postawił nas w pierwszym basenie, przy zewnętrznym pirsie rybackim. Huśtawka na maksa przez całą noc. Zacumowaliśmy o 19:01.

Wstałem o 3:30 i stwierdziłem, że wieje 25 węzłów z północy. Wypływanie nie ma sensu, poszedłem spać.

Rano pobudka, śniadanko o 9-tej pobrałem pogodę. Warunki się poprawiły więc o 9:30 oddajemy cumy i wyjeżdżamy na otwarte morze. Kurs obrany na Gotlandię, a konkretnie jej stolicę Visby.

Z Helu do Visby jest 180 mil, przy pomyślnych wiatrach planowałem to na jakieś 48 godzin. Wiatr miał dobry kierunek wschodni z lekkim odchyleniem na południowy. Siła na początku też była doskonała, około dwudziestu węzłów czyli jakaś czwórka. Wachty były podzielone z uwzględnieniem doświadczenia. Hania z Arkiem, Stasiek z Olkiem i Jakub ze mną. Płynęło się rewelacyjnie. Towarzystwo nieco chorowało, ale dawało się to kontrolować. Ewenementem był Jakub, który przez cały rejs ani razu nie chorował. Takiemu to dobrze.

Morze było cieplutkie 22 stopnie, więc chłopaki zażywali sobie przyjemnych kąpieli na cumach za rufą.

Od zmierzchu zaczęło się weselej. Wiatr zaczął tężeć i na liczniku pokazywało się trzydzieści węzełków. Jak na płynięcie z surową załogą, wymagało to już ode mnie troszkę więcej uwagi i czujności. O CodeZero nie było mowy, a na podstawowych żagielkach Fayka leciała około ośmiu węzłów. Szczęściem kierunek wiatru cały czas był dobry. O północy objęliśmy wachtę z Jakubem. Jakub jeszcze nie do końca przyswoił trzymanie kursu, więc ćwiczyliśmy. Na baksztagu jest nieco trudniej więc łajba mu trochę jeździła z burty na burtę. Jak to często bywa u młodych żeglarzy nie zdążył jeszcze wyczuć inercji ciężkiego jachtu i przereagowywał. Potem musiał szybko kręcić kołem, by nadrobić. Około pierwszej Fayka zaczęła skręcać do wiatru dość gwałtownie, krzyczę do niego kręć, kręć, bo nas odwija. A Kuba z oczami jak talerze odpowiada „kręcę cały czas kręcę”. Ja patrzę. Co jest ku..a mać, przecież on kręci na około już z dziesiąty obrót koła, zerwałem się z ławki skończyłem na rufę i widzę, że mój pospawany drążek dynda sobie złamany na pół. No to pięknie ku..a, pięknie.

Środek morza w każdą stronę prawie po sto mil, a my nie mamy steru…

Game Over…

No dobra żartowałem, nie było tragedii…

Jednym z obowiązkowych elementów wyposażenia jachtu morskiego jest rumpel awaryjny. Na Fayce jest to potężna rura nakładana na oś steru z poprzeczną dźwignią. Wyjąłem go z bakisty, założyłem na oś steru przywiązałem linką, by go nie zgubić i znowu mogliśmy sterować.

No i teraz chwila zastanowienia. Czy wracamy do Polski, czy jedziemy dalej. Sterować się daje, choć jest niewygodnie. Powrót, to niestety halsówka pod wiatr. Z rumplem zejdzie nam ze dwa dni. I wówczas w zasadzie tydzień rejsu w plecy. Na Gotlandię mamy z wiatrem i gdzie jak gdzie, ale w Szwecji warsztat spawalniczy na pewno się znajdzie. Tym bardziej, że miałem już pomysł jak to naprawić.

Zrobiłem wpis w dzienniku i pojechaliśmy dalej. Generalnie nie było sensacji choć wiaterek utrzymywał się na poziomie czterech / pięciu w skali Beauforta.

Gdy schodziliśmy z wachty, w narożniku siedziska w kokpicie zauważyłem coś małego i czarnego. Pewnie jakiś ptak sobie odpoczywa pomyslałem, ale przyglądam się bliżej, a to chyba mysz. No pięknie najpierw myszy potem szczury okrętowe na Fayce się zagnieżdżą. Tylko, że to była „latająca mysz” – ciężko wystraszony, oślepiony wchodzącym słoneczkiem sympatyczny nietoperz. Pewnie postanowił wybrać się do Szwecji, a ponieważ lot daleki to uznał, że na gapę będzie łatwiej. Paszportu nie miał 😉

Zapakowałem kolesia do dużego słoika – otwartego oczywiście i umieściłem w bakiście, by miał ciemno i spokojnie. Co prawda z jego echolokacją, mógł się w słoiku nabawić klaustrofobii, ale cóż lepsze to chyba niż rozdeptanie.

Płynęliśmy na rumplu awaryjnym jeszcze ponad dobę. W Visby zacumowaliśmy o szóstej rano we wtorek dwunastego. Sklarowaliśmy jacht i poszliśmy spać.

Późnym porankiem zameldowaliśmy się w biurze mariny, pobraliśmy kody do kibelków, pryszniców i internetu.

Załoga zabrała się z śniadanie, a ja zabrałem naszego gapowicza i poszliśmy na górkę przy zamku. Teren zacieniony i obrośnięty hederą. Koleżka wypuszczony ze słoika śmignął w krzaki, nawet nie podziękował za podwózkę. Mam nadzieję, że mu będzie dobrze w Szwecji i trochę polskich genów tam zostawi. A teraz po lekturze trylogii Vincenta V. Severskiego mogę powiedzieć, że umieściliśmy w Szwecji naszego polskiego Nielegała. Chyba jest mocno zajęty, bo ani kartki nie przysłał, ani maila. Na fejsie nie pisze, nie tweetuje. Kurcze mógłby chociaż coś na instagaram puścić… Trudno. I tak mu dobrze życzę 3m się.

Zrobiliśmy dobre śniadanko, bo w czasie płynięcia żywiliśmy się głównie kanapkami i obiadkiem ze słoików.

Zresztą ze słoikami na tym rejsie mieliśmy malutki problem. Wiesia potraktowała później jako osobistą porażkę fakt, że siedemdziesiąt procent słoików poszło za burtę. Wyobraźcie sobie to uczucie, gdy planuje się obiad, wszyscy głodni i pada hasło „bitki wołowe z kaszą i ogóreczkiem”. Ślinka już leci, jesteśmy nastawieni, soki trawienne się wydzielają, a tu wachta kambuzowa melduje, że słoiczki z bitkami są zbombażowane 🙁 a co gorsza dotyczyło to tylko słoiczków Made by Wiesia. A wszyscy wiemy jak Wiesia gotuje. Niby dlaczego jestem taki gruby? Po tych naszych przygodach Wiesia odrobiła lekcje i zmieniła procedurę pasteryzowania. Teraz daje gwarancję, że jej słoiczki mogą płynąć dookoła świata! Kiedyś tak nie było. Chyba coś kombinowała z przepisem.

Załoga miała wolne, a ja poszedłem szukać warsztatu mechaniczno-spawalniczego. Daleko nie musiałem szukać. Był naprzeciwko mariny. Szybko dogadałem się z panami spawaczami – zaniosłem im stary drążek oraz zapasową stójkę od relingu jako nową bazę. Panowie kazali zgłosić się o piętnastej.

O piętnastej lżejszy o 900 koron wróciłem na łódkę z nowym drążkiem. Tym razem z kwasówki. Po całym sezonie mimo braku Stop Ringu nie ma na nim śladu zgięcia. Ale Stop Ring obiecuję zainstalować przed następnym rejsem.

Zamontowałem drążek i zacząłem się nudzić. Ponieważ miałem zakupione chińskie elektroniczne woltomierze po 8 pln sztuka, postanowiłem podłączyć taki woltomierz do informowania o stanie napełnienia zbiornika ze ściekami. Nie byłem w stanie wbić załodze do głowy, że wody mamy mnóstwo – tysiąc litrów, więc nie musimy oszczędzać, ale zbiornik na ścieki ma tylko dwieście. Więc odkręcając kran z ciepłą wodą w kuchni do mycia naczyń zapełnimy zbiornik błyskawicznie. Tak też się stało i wywaliło ze zbiornika ścieki górą. Zamontowałem więc woltomierz przy zlewie kuchennym, a Hania ładnie wpisała mój wierszyk „4.50 wskazuje, że kupa wyskakuje”. Od tej pory nigdy więcej nikt nie przelał zbiornika 😉

Wieczorem planowałem wypłynąć do Sztokholmu. Ściągnąłem pogodę i okazało się ze będzie wiała nadal piątka. Załoga była troszkę wymęczona, więc postanowiliśmy zostać w Visby dzień dłużej. Samo Visby jest przecudne, mógłbym tam siedzieć i tydzień. Wyciągneliśmy rower, trochę pojeździliśmy, chłopaki znaleźli boisko i grali w gałę. Arek sporo biegał. Cieszyliśmy się piękną pogodą, pustawym miasteczkiem – w Szwecji już zaczynał się koniec sezonu. W marinie było razem może z dziesięć jachtów, a miejsc ze sto pięćdziesiąt.

Nazajutrz ściągnięta prognoza pogody oznajmiła, że wiaterek będzie z północnego wschodu, cztery stopnie Beauforta, słabnący do trzech i bardziej. Rano LB, po obiedzie wybrałem się na spacer do miasta i na promenadę nad morzem. Falowanie już się uspokajało, wyznaczyłem więc godzinę wpłynięcia na dwudziestą. Po odpoczywaliśmy sobie jeszcze trochę, potem kolacja i w drogę do Sztokholmu. Z nowym drążkiem oczywiście.

O dwudziestej wachtę objęli Stasiek i Olek i wyruszyliśmy. Noc była przepiękna, gwiaździsta, cieplutko płynęło się bajkowo. Naszą wachtę z Kubą objęliśmy o północy. Światła Gotlandii już nie psuły widoku nieba, a gwiazdy zdawały się wpadać na pokład. Mleczna droga odzyskuje swoją nazwę, a gwiazdozbiory znowu można odnaleźć. Dopiero na morzu naprawdę widać niebo. No może też w górach na szczycie.

O czwartej zmienili nas Hania z Arkiem, ale było już całkiem jasno – byliśmy ostatecznie dość daleko na północy. O siódmej Neptun wyłączył wiatr. Tak na zero null nothing nada nicht. Nie było rady załoga odpaliła silnik. Czas był po temu odpowiedni, bo dopływaliśmy do szkierów. Morze było gładkie jak szkło. Wyglądało jakby, ktoś rozlał na wodzie oliwę. Do samego Sztokholmu już nie stawialiśmy żagli. Cały dzień płynęliśmy w labiryncie szkierów i kanałów podchodząc do Sztokholmu od południowego wschodu. Do mariny dotarliśmy w nocy. O 22:00 jacht rzucił cumy w marinie Wasahamn. Jako, że sezon miał się ku końcowi, miejsc było do wyboru do koloru. Zacumowaliśmy, ustaliliśmy jacht, zabezpieczyliśmy go linami, bo spodziewałem się falowania od szybkich promów przelatujących równolegle do mariny. Sklarowaliśmy jacht, kolacyjka, piweczko i lulu. To znaczy kapitan lulu, bo załoga „poszła w tango”.

W Sztokholmie mieliśmy zaplanowane kilka dni na zwiedzanie i wypoczynek.

Raniutko wstałem i nie budząc załogi poszedłem do mariny pod prysznic, a potem na poranny spacer. Bardzo lubię spacerować wcześnie rano po miejscach, w których się zatrzymuję. Mówiąc wcześnie rano mam na myśli czas między piątą a siódmą. Na ulicach prawie nikogo nie ma, wszystko powoli się budzi, sklepiki, kafejki dopiero się otwierają, ludzie troszkę zaspani jeszcze nie zdążyli wdziać zbroi „antyturystycznej”.

Znalazłem piekarnię, a potem bazarek pod dachem (a raczej delikatesy) z rybami, serami, pieczywem, knajpami, artykułami kolonialnym itp. To było zdaje się przy Rådmansgatan. Na obiad kupiłem grubaśne steki z tuńczyka oraz szaszłyki z owocami morza. Planowałem to wszystko podać z grilla z pieczonymi ziemniaczkami.

Po powrocie na jacht zastałem obudzoną załogę gotową do śniadanka. Posililiśmy się, sklarowaliśmy jacht i kapitan zarządził czas wolny. Cześć załogi udała się na miasto, a część z na zwiedzanie odległego o 200m od mariny muzeum Vasa. To morskie muzeum jednego statku. Zbudowany w latach 1626-1628 na zlecenie króla Gustawa Adolfa do wojny z Polską. Był w owym czasie najpotężniejszym statkiem na świecie. Po zwodowaniu przepłynął niecałą milę, przewrócił się i zatonął. Następnie na ponad 300 lat o nim zapomniano. W 1961 roku statek wydobyto, zakonserwowano i umieszczono w specjalnym budynku otwartym dla publiczności od 1990 roku. Obecnie jest to najczęściej odwiedzane muzeum w Szwecji.

Po powrocie z muzeum był już czas na obiad. Steki z tuńczyka czekały przyprawione, owinęliśmy folią aluminiową ziemniaczki. Rozstawiłem grill Cobb odpaliłem węgiel – jak to w Cobb od jednej zapałki. Kolega Bartek sprzedał mi pomysł, że w grillu Cobb dookoła palnika jest rynienka, w której mieści się sporo ziemniaczków i grillując potrawy główne przy okazji pieczemy sobie pyrki. Pierwsza porcja steków już prawie dochodziła, gdy do naszej kei zaczął dobijać mały jacht wyraźnie z jakimiś problemami. Powiedziałem do chłopaków, by wyskoczyli na keję i zaoferowali pomoc. Gdy jacht już zacumował – pomoc chłopaków naprawdę się przydała – jego kapitan stanął przy Fayce i krzyknął po angielsku patrząc na mnie: „No nie, to nie możesz być Ty! Albo jesteś moim pechem, albo aniołem stróżem” Ja na to: „Wprawdzie jak na anioła, to jestem troszkę za masywny, to jednak nie sądzę bym Ci przynosił pecha. Raczej Ci pomagam… Jak się masz Edi”. Tak to był Edi na swojej Sasance. Ten sam, którego spotkaliśmy w czerwcu w St. Petersburgu, jego ster nadal nie funkcjonował doskonale i stąd wynikały kłopoty przy podejściu. Edi powiedział, że tym razem się nie wymigam i za chwilę był już na Fayce z potężną flaszką….tunezyjskiej wódki. Jego zięć jest tunezyjczykiem i ma specjalne pozwolenie na produkcję wódki – oczywiście tylko dla turystów. Wódeczka była naprawdę znakomita, ale pierwsza porcja steków trochę mi się przesuszyła. Druga już była idealna, bo nic mi nie przeszkadzało w grillowaniu. Popołudnie upłynęło w atmosferze żeglarskiego braterstwa między narodami niemieckim i polskim… podlewanego arabską wódeczką.

Wieczorem klasyka – młodzież poszła w tango, a kapitan lulu.

Nazajutrz w planie było zwiedzanie skansenu. Położony na wyspie Djurgården (tak jak muzeum Vasa i nasza marina) jest pierwszym na świecie skansenem. Dla Hani, która jest wielbicielką tego rodzaju muzeów, był to obowiązkowy punkt programu.

Bardziej napierająca w kierunku kultury cześć załogi wraz z kapitanem odwiedziła zatem Skansen. Wszystkim się podobało, szczególnie, że Sztokholmski skansen jest żywy, cały czas się w nim coś dzieje, są pokazy, można zobaczyć jak żyli ludzie na wsi dawno temu, posmakować tradycyjnych wyrobów przygotowywanych na miejscu. Bardzo pouczająca wycieczka.

Na obiad tego dnia ustaliliśmy, że każdy sobie robi co chce. My z Hanią, jako że akurat byliśmy po lekturze trylogii Millennium Stiega Larsona postanowiliśmy pójść ja ulicę Götgatan, gdzie pracował Kalle Blomkvist. Nabraliśmy ochoty na sushi, ja niestety nabrałem też ochoty na piwko. I o ile rachunek 160 koron za sushi dla dwóch osób nie wydawał się wygórowany, o tyle 90 koron (40pln) za piwko troszkę mnie zmroził 🙁

Do mariny wróciliśmy promem – cały Sztokholm jest „opromowany” wystarczy tylko „rozczaić” co i jak i można w miarę tanio, szybko, sprawnie i malowniczo poruszać się po mieście.

Wieczorem kolację zjedliśmy na miejscu i wszyscy w miarę wcześnie poszli spać, bo na wczesne rano było zaplanowane wypłynięcie.

W poniedziałek 17-tego o siódmej załoga Hania i Arek wyprowadziła jacht z mariny w Sztokholmie i jacht obrał kurs na Archipelag wysp Alandzkich, a konkretnie na jego stolicę Maarianhaminę.

Podróż upłynęła bez większych sensacji, w większości pod żaglami.

Zacumowaliśmy w marinie MSF Mariehamn – to po szwedzku – na Alandach mimo, że należą do Finlandii mówi się w większości po szwedzku. Więc nie musieliśmy się przestawiać 😉

Ostatnie pięć mil do mariny było ekscytujące, bo widzieliśmy tylko ciemność i latarkami wyszukiwaliśmy boje oznaczające kamulce. Kilka razy zaliczyliśmy akcję hamuj, hamuj hamuj…. wstecz, zwrot i szukamy ścieżki do przejścia. Ale udało się bez strat. Tym razem…

Wtorek poświeciliśmy na cieszenie się Mariehamn. Ja już odwiedzałem to urokliwe miasteczko z siedem razy, więc tym razem wybrałem radość sauny, zimnego piwka oraz drobnych prac bosmańskich. Załoga udała się na zwiedzanie największej atrakcji – statku muzeum. Pommern (Pomorze) to ostatni żaglowiec handlowy – czteromasztowy stalowy bryg – pływał aż do końca drugiej wojny światowej wożąc między innymi saletrę z Chile. Obecnie jest zamieniony na muzeum, można go prawie całego zwiedzać – i naprawdę warto – robi wrażenie. Prawie, bo na maszty nie pozwalają włazić.

Wieczorkiem posililiśmy się i troszkę popiliśmy, rano nie musieliśmy się zrywać zbyt wcześnie, bo most nad kanałem Lemström otwierają dopiero o dziewiątej. A to najwygodniejsza droga do wnętrza Alandów. Planowaliśmy skoczyć jednym ciągiem przez cały archipelag aż do Hanko. Jednak późne wypłynięcie oraz coraz silniejszy wiar skłoniły mnie do decyzji o zatrzymaniu się w połowie drogi na wyspie Brunskar. Wiaterek tężał do ponad 30 węzłów – czyli wchodził w 7Bf – wśród Alandzkich kamulców, w labiryncie wysp i kanałów – zaczynało być niefajnie.

Na Brunskar zacumowaliśmy o osiemnastej.

Po sezonie wyspę zamieszkują dwie starsze osoby, rodzeństwo – brat i siostra. Starszy Pan był bardzo uprzejmy i sprzedał nam okonie za flaszeczkę gorzałeczki i piwko. Ale nalegał byśmy gorzałeczki napili się z nim razem. Co skwapliwie uczyniliśmy 😉

Przywiązaliśmy solidnie jacht, bo rozwiewało się coraz mocniej i załoga poleciała zwiedzać wyspę. Starsza Pani opowiedziała im jak się żyje na Brunskar w zimie – w sumie wyspa jest odcięta od świata – jedyne co może tam dotrzeć to helikopter lub poduszkowiec. Po lodzie nie da się podróżować, bo liczne prądy między wyspami sprawiają, że lód jest bardzo niepewny. Prądu na wyspie nie ma, więc ludzie żyją jak przed wiekami. Gdy chcą posłuchać radia mają takie na baterie, a telewizja jest tylko wtedy, gdy odpalą generator. Można wówczas też podładować komórkę. Trzeba mieć spory zapas paliwa na zimę. Co kilka tygodni przypływa lodołamacz z zaopatrzeniem – o ile się wcześniej zamówiło.

Pani opowiedziała też fascynującą historię jak na Brunskar z nieba spadł człowiek. Było to na początku ubiegłego wieku. Pewien zapalony podróżnik leciał balonem i w skutek awarii, wypadł z kosza balonu i spadł na wyspę. Poturbował się, ale na szczęście nie zginął. Balon doleciał na sąsiednią wyspę, gdzie został zabrany przez mieszkańców. Obowiązywało wówczas prawo, że co spadnie z nieba to twoje. Podróżnik po dojściu do siebie musiał zapożyczyć się w banku, by wykupić swój balon. Zresztą później próbował na nim dolecieć do bieguna i niestety zginął.

Na drugi dzień rano Stasiek nakręcił z Panią film dokumentalny o Brunskar i historii tego baloniarza. Mam nadzieję, że kiedyś wrzuci go na Youtube.

My w tym czasie czekaliśmy, aż się trochę wywieje. Trochę się wywiało, posililiśmy się, ja poleciałem jeszcze pozwiedzać wyspę, cyknąć parę fotek i o jedenastej jacht oddał cumy.

Wcześniej Starszy Pan poprosił by mu pokazać trasę, którędy chcemy płynąć. Pocmokał trochę i skomentował, że ambitnie….

Okazało się, że za ambitnie 🙁

Po przejechaniu kilku mil w wąskim przesmyku między wyspami nagle ŁUBUDU… przychrzaniliśmy w kamień. A w zasadzie ja przychrzaniłem, bo to ja wytyczyłem trasę i ja w tym momencie sterowałem. Fala uniosła jacht do góry, po czym opadł znowu waląc w kamień i znowu, i znowu. W tym czasie silnik już ostro pracował wstecz i powolutku wycofywaliśmy się z tego gruzowiska. Po chwili byliśmy na czystej wodzie. Cała operacja trwała kilka minut. Ale ile było adrenaliny. Pozostanie na mieliźnie w takim pustkowiu nikomu się nie uśmiechało. Niestety nie obyło się bez strat. Piórko samosteru wiatrowego – a w zasadzie jego mocowanie nie wytrzymało tej próby i zostało gdzieś w wodzie. I to w zasadzie wszystko. Później jesienią po wyjęciu jachtu z wody obejrzałem kile. Nawet nie było zarysowań na farbie. Jednak co stalówka, to stalówka. Ze zdarzenia wpłynęły dla mnie trzy nauki: jeśli tylko można – nie wytyczać trasy tak bardzo na styk (zjechałem z ruty o kilka metrów), Alandzkie wysepki lepiej mijać bliżej ich północnej strony (lodowiec ukształtował je tak, że od północnej strony schodzą do wody ostro, a od południowej łagodnie rozciągając się w pola kamulców) i ostatnie – nowe piórko musi mieć inną konstrukcję zamocowania oraz nie może kończyć się równo z płetwą sterową. W momencie, gdy piszę te słowa piórko o poprawionej konstrukcji jest już gotowe.

Objechaliśmy wysepkę od północy i popłynęliśmy dalej. Kierowaliśmy się w stronę Tallinna. Ale pogoda robiła się coraz bardziej niefajna. Wiatr narastał, padał deszcz i w końcu zaczęło być całkiem ciemno. Bylem wdzięczny fińskiej administracji za taką skrupulatność w utrzymaniu doskonałej sprawności technicznej wszystkich boi, świateł, latarni i innych znaków nawigacyjnych. Inaczej pewnie rzucilibyśmy kotwicę i przeczekali do świtu. Ale, gdy przepływaliśmy w odległości 5 mil od Hanko podjąłem decyzję, że stajemy na noc w marinie. Lekko po północy rzuciliśmy cumy w prawie pustej marinie Hanko. Planowałem, że odpoczniemy trochę i rano popłyniemy do Tallinna.
Następnego dnia, był to piątek dwudziestego pierwszego, wiało dość zdecydowanie. Wiatromierz pokazywał 35 węzłów, a prognozy nie wspominały, by miało się wydmuchać. Stoimy zaspawani w Hanko. Tallinn musi poczekać na inny rejs 😉

Zarządziłem sprzątanie, zakupy i czas wolny. Potem trzeba było uzupełnić paliwo. Załoga zbadała, że na stacji w mieście paliwo jest o ponad dwadzieścia euro centów tańsze niż w marinie. Przy stu litrach, to ponad dwadzieścia eurasków, więc koledzy postanowili wykonać pięć kursów do stacji z baniaczkiem. Poszczęściło im się i znaleźli w marinie wózek z marketu. Wyglądali wprawdzie trochę jak złomiarze, ale dwadzieścia eurasków na drodze nie leży 😉

Wieczorem prognoza była już bardziej optymistyczna. Miało się uspokajać. Zjedliśmy lekką kolację, po piwku i spać.
Wcześnie rano lekkie śniadanko i w drogę. Tallinn odpuściliśmy. Jacht obrał kurs na Estońską wyspę Saaremaa. Na samym jej południowym cyplu strona www.visitestonia.ee reklamowała piękną marinę „Montu”. Nowe pirsy, restauracja, bar, toalety, prysznice, woda i prąd na kei, stacja paliwowa. Cud miód i orzeszki. No to jedziemy tam z planem, że po przypłynięciu zanocujemy i odpoczniemy w cywilizowanych warunkach.
Na morzu okazało się nieco mniej optymistycznie niż zapowiadała pogoda. Trochę nas wiaterek wytargał za uszy. Wiało z południowego zachodu więc cały czas była walka pod wiatr i pod falę. Do Montu dopłynęliśmy około szesnastej następnego dnia.

I….

W basenie portowym stała barka, koparka i stado maszyn budowlanych, pirsy były właśnie betonowane i okładane ściankami Larsena. Przycupnęliśmy do barki, bo nigdzie indziej się nie dało – wszędzie wystawały druty zbrojeniowe. Ale zaraz pojawili się panowie robotnicy mówiąc, że tu nie możemy stać, bo oni zaraz barkę przedstawiają. No to ja się pytam:
– A gdzie jest marina?
– Przypłynęliście o rok za wcześnie – odpowiadają
– Ale na stronie…. – protestuję
– Hi hi hi, Panie tam to jest wersja demo. Za rok, to tu będzie piękna marina. A teraz spadajcie.
– A paliwo mogę tu gdzieś kupić? – pytam
– Nie, tu nie, najbliższa stacja jest ze dwadzieścia pięć kilometrów stąd.
– Cholera, to co ja mam zrobić – użalam się
– A dużo potrzebujecie – szef brygady pyta cicho.
– Ze sto litrów – mówię nieśmiało.
– A ile dacie?
– Dam sto euro – zachęcam.
– Dobra, ale musicie sami powiedzieć kiedy, bo my nie mamy licznika.

Zaczęła się akcja jak z Misia. Panowie dźwigiem podnieśli cysternę wielkości połowy Fayki, przenieśli ją nad burtę jachtu i dali mi rurę grubszą niż do tankowania TIR’ów na stacjach. Paliwo waliło z taką prędkością, że wskaźnik nie nadążał się aktualizować. Mam czujniki ultradźwiękowe, które uśredniają pomiary i potrzebują kilkunastu sekund na ustabilizowanie wskazania. Więc nie wiedziałem czy już wystarczająco dużo nalaliśmy. W końcu paliwo odbiło, wywaliło parę litrów do wody i co gorsza przez rureczkę odpowietrzająca poszło kilka litrów do zęzy. Od razu mówię, że ta rureczka została już poprawiona. Zapłaciłem umówioną stówkę (wyszło po złoty dwadzieścia za litr) i przedstawiliśmy jacht na środek basenu. Tam rzuciliśmy kotwicę i ugotowaliśmy obiad. Gdy my spożywaliśmy posiłek do mariny wjechał jeszcze jeden jacht, zakręcił kółko i też rzucił kotwicę. Pewnie był na www.visitestonia.ee 😉
W czasie obiadu ustaliliśmy, że możemy popłynąć do Ventspilis (Windawy) na Łotwie. Chyba był to pomysł Arka. Zaledwie czterdzieści mil. Do Kłajpedy ponad sto pięćdziesiąt. Sklarowaliśmy jacht po obiadku. Zarządziłem obowiązkowe dwie godzinki odpoczynku i przed dwudziestą wyruszyliśmy w drogę.
Droga upłynęła bez większych sensacji. Trochę na żaglach, trochę na silniku – nie musieliśmy sobie żałować, ostatecznie paliwa było w pod korek. Było tylko jedno ale… rozlane do zęzy paliwo chlupało się po dnie i śmierdziało niemożebnie. Hania potem powiedziała, że od tego zapachu chciała wyskoczyć za burtę.
Zacumowaliśmy rano około ósmej, po zameldowaniu się, zarządziłem czyszczenie jachtu. Nie było to mega ekologiczne, ale w sumie nie mieliśmy innego wyjścia. Wszystkie podłogi poszły do góry, na kuchni grzaliśmy garnki z wodą i taką prawie wrzącą wodą z płynem do mycia naczyń szorowaliśmy zęzy. Potem płukanie i od nowa, aż do skutku. Robota trwała ponad trzy godziny, ale efekt był doskonały…. Czyściutki pachnący jacht bez zapaszków. Ufff mogliśmy w końcu odpocząć. Prysznice, śniadanko itd. Prawie cała załoga była w tę robotę zaangażowana.

Na obiad kapitan zaprosił dzielną ekipę na pizzę.

Reszta dnia upłynęła na byczeniu się, zwiedzaniu, gadaniu, piwku, internecie. Ja troszkę się powłóczyłem z aparatem. Szczególnie stara Windawa jest piękna. Cóż nawet za czasów ZSRR Łotwa była czymś w rodzaju radzieckiego kurortu.

Wieczorem sprawdziłem pogodę – miało być dość wietrznie, ale bez tragedii jeśli chodzi siłę i kierunek.

Odpoczęliśmy i w drogę, sporo mil było jeszcze przed nami.

Ktoś kiedyś powiedział, że „to żeglarstwo to jest w sumie fajne, najgorsze są tylko te przeloty między portami…”. Jak tak piszę kolejny raz, że rano pobudka, śniadanko i wyjazd z mariny, to tamto powiedzenie znowu mi się telepie po głowie.

Z Windawy wyszliśmy przed ósmą wieczorem i popłynęliśmy na południe. Wiatr wiał z zachodu więc mieliśmy praktycznie połówkę. W nocy nieco osłabł i postawiliśmy CodeZero. Płynęło się bardzo przyjemnie.

Aż za przyjemnie…

Około czwartej nad ranem zacząłem w swojej koi czuć, że chyba jest trochę za dużo wiatru na nasz wielki CodeZero. Powinni go szybko zwinąć pomyślałem. Po chwili słyszę Arka jak puka do mojej kabiny … „Panie Kapitanie mamy problem! Czy może pan wyjść?” No pewnie, że mogę, wyskoczyłem w piżamie na zewnątrz. Hania za sterem, fale na wypłyceniu przy brzegu litewskim już bardzo duże – sądzę, że były wyższe niż na wysokość bomu Fayki – jakieś 3,5-4m. Od trzech tygodni wiało z zachodu to przez cały Bałtyk miały się kiedy i gdzie rozbujać. Wiatr już był 30 węzłów. CodeZero powinien być dawno zwinięty, ale właśnie po to mnie wywołali.

Niestety jakieś pięć węzłów za późno!

Gdy spojrzałem w stronę dziobu z ust wyrwało mi się „o ku…a mać”

CodeZero jeszcze był, ale bukszpryt doznał jakiejś dziwnej erekcji i zamiast być skierowany do przodu sterczał paskudnie do góry i w lewo. A bukszpryt na Fayce to potężna konstrukcja z blachy #4mm. Siła, która go wygięła wyrwała by człowiekowi rękę albo nogę w ułamku sekundy. Ale to uświadomiłem sobie później.

Wiatr w tym momencie przyszkwalił, powiało 35 węzłów, jacht położył się mocno na burtę. O rolowaniu CodeZero już nie było mowy, roler był na końcu bukszprytu i obecnie jego oś była równoległa do osi jachtu. Sytuacja zaczynała robić się nieciekawa, żagiel powiewał bez kontroli, jachtem waliło na falach, kładło go coraz bardziej, Hania próbowała opanować jego wściekłe podrygi. Do brzegu zaczynało być niebezpiecznie blisko. Decyzję należało podjąć natychmiast. Obcinanie CodeZero nie wchodziło w rachubę, jeszcze pamiętałem rachunek za niego wyraźnie ponad 10 patoli netto… Wywołałem całą załogę i wyjaśniłem, że będziemy zrzucali żagiel do kabiny dziobowej przez luk. Ja będę luzował fał, jeden z chłopaków będzie kontrolował szoty, a reszta ściągnie żagiel do kabiny. Hania będzie walczyć za sterem by jacht trzymać w miarę prosto. Rzuciliśmy się do roboty. Trochę to przypominało zbieranie rozszalałego spinakera na połówce. Nie chciałem, by żagiel porwał się o bukszpryt. Na początku poszło OK, ale po jakiejś jednej trzeciej wszystko stanęło. Zacząłem wydzierać się do chłopaków by napierali z tym ciągnięciem, ale oni odkrzyknęli, że dalej nie idzie. W tym momencie tęgo przywiało i Stasiek uczepiony żagla wyjechał w górę przez luk dziobowy. Olek trzymał go za nogi na pomoc rzucił się Jakub. Bardzo przydały się parametry Jakuba, który jest potężnym chłopiskiem prawie dwa metry wzrostu i grubo ponad kwintal wagi. Jakub położył się na żaglu i na chwilę ustabilizował sytuację.

Co się stało???

Okazało się, że fał CodeZero rozerwał się na oplocie i niefortunnie oplot zsunął się jak za przeproszeniem zużyta prezerwatywa, zablokowując fał w otworze wejściowym do masztu (btw jak się ten otwór nazywa?). W tym momencie żagiel już był zablokowany ani w te ani wewte.

Co robić, przed oczami przelatywały mi sceny z Piratów z Karaibów: ja z nożem w zębach wspinam się na maszt, by odciąć fał. Scenka może romantyczna w Hollywood, ale przy jachcie kładącym się na dużych falach, trzepocącym osiemdziesięciometrowym żaglu i niedoświadczoną załogą, taka wyprawa mogła dla mnie oznaczać spore ryzyko włącznie z „game over”, bo gdybym odpadł od masztu, to dyndając na linie asekuracyjnej szybko przypominałbym pomidory w naszej spiżarni. Na tym rejsie toaleta kapitańska pełniła rolę spiżarni. Wiesia do podwieszonej do sufitu wiszącej szafki siatkowej z IKEA włożyła nasz zapas dojrzałych pomidorów, ale wszystkim jakoś umknęło, że dół tej siatki też trzeba przymocować. No i po pierwszym etapie, gdy jachtem rzucało na falach, siatką rzucało po ścianach kibla. Gdy zajrzeliśmy do naszej spiżarni, była tam gotowa inscenizacja, to Teksańskiej Masakry Piłą Łańcuchową Siedemnaście. Nie bardzo chciałem podzielić los naszych pomidorków. Więc musiałem kombinować i to szybko. Nawet gdybym zdecydował się na poświęcenie żagla, to i tak już było za późno z tym zblokowanym fałem.

Co robić, kurde, co robić? Chłopaki długo tak żagla nie utrzymają, co tu do jasnej cholery wymyślić. No i wymyśliłem…

Dobrałem się do wychodzącej z masztu na dole liny (fału) rozebrałem ją wywlekając rdzeń ze środka, przeciąłem ten rdzeń i na kabestanie wybrałem z całej siły. Tym sposobem ściągnąłem oplot z rdzenia, rozprostowując tego sflaczałego kondona. Ziiiiuuu rdzeń poleciał do góry, oplot spadł na dół, a chłopaki wciągnęli żagielek do kabiny dziobowej. I było po sprawie. Obiecałem sobie, że fały od spinakerów wymieniam w Górkach na dyneemę. Wymieniłem, choć dwie liny kosztowały prawie dwa tysiaki 🙁

Sprawdziłem jeszcze wszystkie liny, by nic nie chciało wkręcić się w śrubę. Wyciągnąłem zerwany watersztag, który zdaje się był głównym winowajcą awarii. Teraz, gdy to piszę, Fayka ma watersztag z nierdzewnego łańcucha #8mm.

Reszta drogi do Kłajpedy upłynęła w spokoju. Było w sumie bardzo blisko, mniej niż dwadzieścia mil.

Marina w Kłajpedzie jest bardzo malowniczo położona. Przez wąski kanał wejścia na zalew Kuroński wpływa się do części portowej, potem w lewo w rzekę Dang, a potem zaraz w prawo w kanał prowadzący do fosy zamkowej, na której jest urządzona główna marina. Zwykle trzeba chwilkę poczekać, bo kanał przegrodzony jest mostem zwodzonym otwieranym o określonych godzinach. Marina jest odnowiona, nowoczesna z toaletami, prysznicami, sauną, barem, restauracją. Można wyrzucić śmieci. Na kei jest prąd i woda. A wszystko w otoczeniu zabytkowych historycznych budynków. Prawie tak pięknie jak w Gdańsku na Motławie.
Pan bosman wskazał nam wygodne miejsce rufą do kei, a longside do wysokiego pirsu. Marina była trochę zapchana, a Fayka jest trochę za duża na większość Y-bomów tam dostępnych. Ale miejsce było bardzo wygodne i ciche.

Sklarowaliśmy jacht, chłopaki zdemontowali nieszczęsny bukszpryt i przywiązaliśmy go na dziobie do stójek relingu.

Potem oczywiście prysznice, drugie śniadanko i zwiedzać. Gdy załoga poszła się kąpać, a ja kręciłem się po łajbie, podeszła do mnie para dziewczyna i chłopak. Chłopak zwyczajny, ale za to dziewczyna wystrzałowa, długonoga, piękna blondynka z wszystkimi krągłościami i wklęsłościami na swoich miejscach. Zagadała, że to bardzo piękny jacht, jej zdaniem najpiękniejszy w całej marinie, i czy może pooglądać. A pewnie, że może, proszę bardzo. A chce Pani obejrzeć w środku? Mogę? Naprawdę? Nigdy nie byłam w środku jachtu. Zapraszam, mówię tylko przepraszam za mały bałagan, bo właśnie przypłynęliśmy z morza. Dziewczyny nie trzeba było dwa razy zapraszać. Jej chłopak nie chciał i został na kei. Obejrzała sobie Faykę. Najlepsze jednak było, gdy wychodziła z łajby, a ja tuż za nią nadeszli moi załoganci. Od razu było

– nooo mister captain nooo nooo noo widać, że Pan Kapitan nie marnuje czasu…
A ja na to
– A co kurna myślicie sobie, że wasz kapitan to sroce spod ogona wypadł ?

Fajnie jest mieć jacht 😉

Potem przygotowaliśmy wspomniane późne śniadanko. A po nim wszyscy rozleźli się po Kłajpedzie. Co robiła załoga nie wiem, ja pozwiedzałem, zjadłem obiadek w chińskiej restauracji (gdzie zresztą trafiłem na naszego Arka), wróciłem na łajbę i się byczyłem. Wieczorem poszliśmy z Kubą do knajpy na małe piwko i pogadanie. Potem wróciłem, a załoga poszła do baru w tany.

A rano – kto zgadnie? Tak, dobrze. Sprawdzenie pogody, śniadanie, małe zakupy, oczekiwanie na otwarcie mostu i o 13:00 w drogę na ostatni etap do Polski. Do Górek około 120 mil w linii prostej, ale faktycznie trochę więcej, bo trzeba odbijać na zachód, by nie wjechać w ruskie poligony. Wymagało to bardzo ostrego płynięcia na wiatr i uważnego sterowania. Szło w zasadzie nieźle, choć gdy chcieliśmy się wspomóc silnikiem okazało się, że pompa napełniająca zbiornik rozchodowy ze zbiornika głównego nie podaje paliwa mimo, że pracuje jak wściekła. Zostało więc nam tylko paliwo w zbiorniku rozchodowym – jakieś trzydzieści litrów. Zarządziłem, że zostawiamy je na wypadek wyższej konieczności i manewry w marinie.

Jeszce na wodach litewskich poszedłem spać, gdy wstaliśmy na wachtę zmieniając Staśka i Olka zobaczyłem, że zniosło paręnaście mil nas na poligon. Panowie poszli spać, a ja spojrzałem za rufę … a tam … rosyjski okręt wojenny stoi w poprzek naszej rufy w odległości 100-200 m i wyraźnie daje nam do zrozumienia, że powinniśmy jak najszybciej spier….ć. Natychmiast ustawiłem się na kurs celujący dziobem w Gdańsk i trzymałem go jak zamurowany. Po jakiejś godzinie rosyjskie mariaki zrozumieli, że my zrozumieliśmy i odpłynęli sobie. Gdy wypływaliśmy z rosyjskich wód terytorialnych nadjechała jeszcze straż przybrzeżnych i ostentacyjnie przedefilowała po granicy. Ponieważ nikt nie dawał rady płynąć tak ostro do wiatru jak ja, a szliśmy po granicy poligonów ostatnie 30 godzin do Górek sterowałem ciurkiem osobiście. Chyba jeszcze nie jestem takim ostatnim słabiakiem?

Do Górek dopłynęliśmy już bez większych sensacji choć na resztkach paliwa z Montu. Potem sprawdziłem co się stało. Klej do klapy Sikaflex wypchnięty przez jedną ze śrub wpadł do zbiornika. Miał postać gumowego wałeczka. Tak niefortunnie się złożyło, że jego średnica odpowiadała dokładnie średnicy wewnętrznej rurki pobierającej paliwo. Oczywiście wlazł do tej rurki i ją zablokował. Przed następnym pływaniem rurka zostanie  na końcu lekko przyklepana młotkiem – tak by wszystko co do niej wlezie było na tyle małe, że przeleci i zatrzyma się na filtrze.

Podsumowanie rejsu:

Wszyscy cali i zdrowi, mile przepłynięte: 952, godziny rejsu: 204. Straty – złamany bukszpryt i lekko rozdarty CodeZero 😉

Odwiedzone porty: Hel, Visby, Sztokholm, Marienhamn, Brunskar, Hanko, Montu, Ventsplis, Kłajpeda.

Rejs uważam za bardzo udany.

Fotki znajdziecie jak zawsze na fotoblogu tutaj: FaykaSAFE2014

5 odpowiedzi na FaykaSAFE2014

  1. Waldek pisze:

    Jestem cierpliwy…Wszystko ok? Dychasz Pan?
    Pozdrawiam

  2. Slawek pisze:

    Oj faktycznie zapuściłem się okropnie. Do soboty będą nowe wpisy. Obiecuję…

  3. Bartek pisze:

    Zaniedbujesz nas ale jesteśmy cierpliwi 🙂

  4. Slawek pisze:

    Siedzę i piszę… jest tego trochę…

  5. Regina pisze:

    I think you hit a buyelsle there fellas!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *