Fayka2016.BigTrip – etap czwarty

Wróżby pogodowe tym razem okazały się być trafne. We wtorek 21 czerwca wiaterek we fiordach praktycznie zanikał, więc nie marudziliśmy długo tylko pobudka, szybkie prysznice, zatankowanie wody, śniadanko, wrysowanie trasy w MaxSEA i w drogę.

O 9:00 Fayka oddała cumy i obrała kurs na zachód. Znaczy tak umownie, bo najpierw trzeba było wyjechać z „labiryntu” fiordów. Przy połówkowym wietrze 15-20 węzłów, czasami lekko odkręcającym do baksztagu, na morzu wypłaszczającym się już po sztormie w zasadzie nie byłoby o czym pisać ;-). Nuda nic się nie działo.

Ale jest coś co zrobiło na mnie duże wrażenie. Tym czymś było samo wyjście na Morze Północne. Okolice Bergen otoczone są „labiryntem” fiordów, a ich zachodnia krawędź przebiega praktycznie z północy na południe, tworząc linię prostą. Brzegi są dość wysokie, skaliste i strome – myślę, że mają dobre 300-400 m wysokości. Wypływa się na morze – „przecinkami” – dość wąskimi kanałami prostopadłymi do „ściany”. Dla mnie wrażenie było niesamowite – jak wyjście z lasu na rozległe pole. Przed dziobem otwarte morze, w lewo – ściana, w prawo ściana, z tyłu ściana. Do dzisiaj pamiętam jak mnie to urzekło.

Po wypłynięciu kawałek od tej ściany postawiliśmy żagle. Genuę i grota. I tak zostały na następne trzydzieści parę godzin.

Po drodze ustaliliśmy, że Szetlandy będziemy zwiedzali od północy – zjeżdżając na południe do Lerwick.

Po 37 godzinach żeglugi i przebyciu 190 mil zacumowaliśmy w najbardziej wysuniętym na północ porcie Szetlandów – Baltasound na wyspie Unst. Była godzina 21:35.

Baltasound generalnie jest miejscem typu „to naprawdę jest koniec świata” – Unst jest najbardziej na północ wysuniętą wyspą Wielkiej Brytanii. Całą wyspę w 2011 roku zamieszkiwały 632 osoby.

Port nie oferował zbyt wielu atrakcji. Mówiąc szczerze – nie oferował nic. Oprócz falochronu i betonowej kei dla kutrów rybackich, nie było prądu, wody, kibelka. Mikroskopijna „marina” w zachodniej części mieściła tylko malutkie motorówki lokalnych użytkowników i może jakichś „letników/wędkarzy”, a pomieszczenia lokalnego klubu żeglarskiego były zamknięte. Już teraz nie pamiętam, czy płaciliśmy coś za postój, ale na pewno w czwartek spotkaliśmy pana, który był miejscowym urzędnikiem i takie opłaty pobierał.

Całe szczęście Fayka jest jachtem bardzo autonomicznym i takie drobiazgi nas nie wzruszały.

Za to okoliczności przyrody były przecudne, tam wszystko jest jakimś rezerwatem przyrody.

Pomimo moich głośnych protestów, by jeść coś szybko (byłem okropnie głodny) Rafał postanowił przyrządzić złapaną wcześniej rybę. Miała być ryba pieczona w sosie cytrynowo śmietanowym. Jęczałem, że nie dam rady czekać, że usmażmy ją od razu na patelni itp., ale chłopaków to nie wzruszało i rybka została podana zgodnie z zamysłem Rafała. Muszę przyznać, że warto było czekać. Jedyny minus to, że okropnie śmierdziała malizną. Uzupełniliśmy kalorie zapasami z jachtowych schowków dodając oczywiście po porcyjce „pustych kalorii” za „cudowne ocalenie”.

Nazajutrz, czyli w czwartek 23 czerwca – od rana po śniadanku udaliśmy się na spacerowe zwiedzanie okolicy. Wróciliśmy na Faykę wczesnym popołudniem. Ponieważ wiatru nie było wcale – wypłyneliśmy o 15:10 na silniku, po płaskim morzu jeszcze na wysokiej wodzie. Zaplanowane mieliśmy 30 mil i o 21:10 po sześciu godzinach motorkowania zacumowalismy w sympatycznej marinie Vidlin. Woda już rosła, ale i tak na wejściu do mariny było trochę emocji, bo zdawało się że Fayka orze kilami po piasku – ale to było złudzenie wywołane bardzo czystą wodą. Wszystko pod kontrolą.

Kolacyjka, ząbki i inne części ciała, delikatne zwilżenie gardeł i lulu.

Ponieważ na piątek mieliśmy zaplanowane tylko 17 mil, mogliśmy sobie pospać i pobyczyć się. Po śniadanku poszliśmy na zwiedzanie okolicy i przy okazji na zakupy spożywcze. Pieczywko, ziemniaczki, włoszczyzna…

Ogólnie byczenie się. Zrobiliśmy też w międzyczasie obiadek.

O 17:00 dalej w drogę – po czterech godzinacho 21-szej dopłyneliśmy do Lerwick. Zacumowaliśmy w klubowej marinie na północ od centrum. Fayka miała tam stać ponad tydzień. Po drodze po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć silne prądy na morzu. Przepływaliśmy w takim dziwnym miejscu – w cieśninie, gdzie o sto metrów obok równolegle do naszego kursu morze było bardzo niespokojne, trochę wzburzone, przypominajace „kartoflisko”, a my płyneliśmy sobie po płaskiej wodzie. Z mapy wynikało, że tam jest obszar oznaczony jako „turbulent water”. Ponieważ „Mój mistrz nauczał bym unikał niepotrzebnych walek”, to oczywiście zachowywaliśmy bezpieczny dystans. Ale zjawisko bardzo ciekawe. Potem dalej na Szetlandach i Orkadach widzieliśmy to jeszcze parę razy.

Znaleźliśmy podłączenie do prądu, do wody. Zaczęła już być dostepna cywilizacja. Nazajutrz sklarowaliśmy łódkę i zostawiwszy Rafałka na tydzień samego, wsiedliśmy w autobus jadący na lotnisko. Darek z workiem marynarskim, a ja z małym plecaczkiem podręcznym i zapakowanym CodeZero. Miałem już umówioaną naprawę w Sail Serwice „Na CITO”. Wracając za tydzień miałem zabrać naprawiony żagielek z powrotem.

Podróż upłynęła by nam bez wiekszych problemów, gdyby nie mały drobiazg. Na etapie przelotu Edynburg – Berlin linia lotnicza zgubiła nasze bagaże. Darkowi zgubili worek żeglarski, a mi zgubili CodeZero …

Ten wpis został opublikowany w kategorii Gotowe. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na Fayka2016.BigTrip – etap czwarty

  1. Stephentadly pisze:

    Hey Look what we arrange an eye to you! an amazingoffers
    Are you in?
    http://bit.ly/2SSkHhF

  2. Bartek pisze:

    Sławku nie rób znowu tak długiej przerwy … czas już wrócić z tej podróży i opisać następne – spore grono Twoich wiernych czytelników czeka z utęsknieniem … 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *