Fayka2016.BigTrip – etap drugi

Z Oslo do Bergen jest całkiem blisko – niecałe 150 mil. W lini prostej rzecz jasna 😉 drogą morską to prawie czterysta mil,  a uwzględniając zawijanie do marin ponad czterysta. Więc jeśli nie chcemy pływać po nocy oraz chcemy coś po drodze zobaczycie nie mamy na co czekać. W sobotę wieczorem Lenka z Mariuszem poszli zwiedzać Oslo, ja kończyłem planowanie, a Wiesia porządkowanie jachtu. W niedzielę rano my oddaliśmy klucze do bramki na keję, a jacht oddał cumy.

Pogoda cudna, gorąco – wręcz upadnie, lekki wiaterek z północnego wschodu. Zaraz po wyjściu z mariny postawiliśmy CodeZero. I tak żeglowaliśmy przez ponad połowę dystansu do miejsca docelowego czyli mariny Horten. Niestety ostatnie dziesięć mil wiatr został wyłączony i musieliśmy płynąć na silniku. Marina okazała się być w miarę OK choć okropnie droga – 260 koron za dwanaście godzin. Miasteczko też nie zachwycało. Więc rano zakupy w REMA1000 i w drogę.

Na poniedziałek zaplanowałem długi dystans ponad 45 mil. Port docelowy Tärnbrygga na wyspie Jormfruland

Niestety warunki okazały się być dość niefajne. Ostra stroma fala od dziobu i wymagający się wiatr 4-5 Bf. W połowie drogi,  po wizycie w toalecie, oddałem pierwszy hołd Neptunowi 😉

Nowa załoga nie była zachwycona. Trudno się dziwić. Ja też nie byłem, szczególnie, że piłowaliśmy na silniku. Nie chciałem wychodzić głęboko w morze by się halsować. Do mariny dotarliśmy wieczorem około dwudziestej. Na szczęście w czerwcu w Norwegii praktycznie są „Białe Noce”. Koszt mariny 250 koron za dobę.

Nazajutrz wiatr był jeszcze silniejszy i nadal „w mordę”. Ściągnąłem prognozę i sprawdziłem, że będzie ponad 25 węzłów i dopiero w środę rano odwróci się na przeciwny. Decyzja – zostajemy. Wyspa okazała się być bardzo urokliwa z pięknym lasem, plażą, rezerwatem ptaków. Sporo pospacerowaliśmy. Był to czas na miły odpoczynek. Skorzystałem z okazji i zrobiłem pranie.

W środę rano zgodnie z prognozą wiatr się odwrócił i mogliśmy wypłynąć mając go od rufy. Niestety ten wiatr wgniatał nas w Y-bomy wiejąc od rufy. Musiałem wyjechać do tyłu, ale miejsca było niewiele, bo zaraz skały. Dałem do przodu i gwałtownie kręciłem w prawo wspomagając się strumieniówką, by przejść dziobem przed Y-bomem. Pech chciał, że dmuchnął szkwał i zabrakło mi 30 cm. To wystarczyło by wywalić Y-bom z mocowania. Odpłynąłem i zacumowałem przy drugiej kei. Poszedłem sprawdzić szkody. Zniszczeń nie było. Poszedłem zatem do bosmana zameldować o sytuacji. Jesteśmy w końcu Polakami i musimy świecić przykładem, by opinia o nas była jak najlepsza. Bosman powiedział, że spoko, przyjedzie ekipa i włoży Y-bom na miejsce. Nic Pan nie płaci. Życzył szczęśliwej podróży.
Odcumowaliśmy już bez przygód i w drogę. Zaplanowałem krótki kawałek do mariny Risør. Raptem 15 mil.

Risør jest ślicznym miasteczkiem nazywanym niekiedy Saint-Tropez Norwegii. Słynie z licznych, zadbanych jachtów drewnianych. Mają długoletnie tradycje i znaną stocznię budująca drewniane jachty.
Zacumowaliśmy wygodnie longside. Załoga poszła zwiedzać, a ja umyłem jacht z soli. Jako atrakcję wieczorem zorganizowałem ćwiczenia z rzutu cumą. Mistrzynią okazała się Wiesia.

Noc upłynęła spokojnie. Rano poleciałem zrobić zdjęcia. Potem dziewczyny poszły do sklepu z Mariuszem. Kupili rybę na obiad.
Po dziesiątej ruszyliśmy w drogę. Trasa była dłuższa, bo 40 mil a port docelowy Lillesand.

Tym razem obyło się bez przygód. Trochę na żagielkach trochę na silniku. Zacumowaliśmy o 20:03.

Lillesand konkuruje o palmę pierwszeństwa w urodzie z Risør i szczerze przyznam, że nie potrafiłbym wybrać. Marina była zadbana i o tej porze roku, czyli przed sezonem jeszcze pusta. Pan Bosman powiedział, że bywa naprawdę dużo jachtów i stoją w tratwach po pięć…

Zjedliśmy kolacyjkę i leniliśmy się przy kieliszku i kolejnym odcinku House of Cards.

Rano w podgrupach poszliśmy zwiedzać miasteczko, my z Wiesią zrobiliśmy malutkie zakupy uzupełniające warzywa.

Wyczytałem w locji, że z Lillesand na zachód można wyjść dwojako. Albo od razu w morze na południe i potem na zachód. Można też popłynąć szkierami. Od kilku lat podniesiono mosty, linie elektryczne i przejście otworzyło się dla jachtów o maksymalnym zanurzeniu 3m oraz wysokości do 20m przy wysokiej wodzie. Zanurzenie to nie problem, wysokość mogła by być. Maszt Fayki ma 16.5 m stoi na pokładzie około 1.5 m powyżej lustra wody czyli 18m. Do tego antena od UKF’ki około metra – razem 19 m. Więc pod mostem o prześwicie 20 m mamy cały metr zapasu. Jedziemy!

Nie oszukiwali w locji. Trasa okazała się być przepiękna. Określiłbym to jako połączenie szkierów Alandzkich z norweskim fiordami. Wąskie przejścia między pionowymi ścianami – wąskie oznacza np. 20 m szerokości :-), lazurowa woda, malutkie zatoczki z urokliwym domkami i mikro pomostami przy nich, groźne skały. Do tego była cudna pogoda, cieplutko, słoneczko – bajkowo. Płynęliśmy z otwartymi gębami… tylko migawki aparatów trzaskały.

Na ostatnie dziesięć mil trasy wypłynęliśmy na otwarte wody. Wczesnym wieczorem dotarliśmy do mikroskopijnego miasteczka Korshavn. Udało się znaleźć miejsce dla Fayki przy sklepie. Miasteczko,  a może jednak wioska rozciąga się po dwóch stronach malutkiego fiordu/kanału. Widać, że życie toczy się wokół wody, każdy ma motoróweczkę, albo kilka. Dzieciaki na lody podjeżdżają łódką do sklepu. Mamuśka z maluchami motorówką zacumowała przed nami, zrobiła zakupy i na drugą stronę. Prawie jak w Wenecji. Zjedliśmy śniadanko i w podgrupach poszliśmy na spacerek. Nam z Wiesią udało się nawet trafić na kei w sąsiedniej marinie na ćwiczących trębaczy. Bardzo ciekawy widok i wrażenie, gdy Panowie grali na trąbkach, a echo niosło po okolicznych górach fiordu. Nagrałem filmik telefonem, ale go nie zobaczycie niestety. Ale o tym później. Odcinek zaplanowany na ten dzień nie bym zbyt duży. Około 25 mil. Wyruszyliśmy w południe. Tym razem płynęliśmy na otwartych wodach, wiatr nam sprzyjał, postawiliśmy CodeZero i pożeglowaliśmy bez większych przygód do miejscowości Kirkehamn. To bardzo ładnie położone miasteczko z zabytkowym kościołem. Leży nad malutkim okrągłym „oczkiem” na końcu wąskiego fiordu. Przytuliliśmy się do prywatnej kei obok kościoła. Nie było prądu ani wody, ale Fayka jest autonomiczna na tyle, że nie stanowi to żadnego problemu. Woda do mycia była gorąca od silnika, akumulatory naładowane więc i telewizor wieczorem był w użyciu. Wciągnęliśmy się wszyscy w ten trzeci sezon House of Cards 😉

Nazajutrz w planie było Stavanger, a w zasadzie marina Tananger, która jest wygodniej położona dla jachtów płynących na kierunku Północ-Południe. Do Stavanger trzeba by zrobić jeszcze ponad piętnaście mil tam i potem znów piętnaście z powrotem Odpuściliśmy sobie zwiedzanie słynnej „ambony”, bo chcielibyśmy jeszcze odwiedzić malowniczy Hardangerfjord.

Droga do Tananger upłynęła standardowo – czasem żagiel, czasem silnik 🙂

Zacumowaliśmy w marinie przy hotelu „Homar”. Na kei czekał komitet powitalny z Panem bosmanem na czele. Zaparkowaliśmy elegancko. Tu po raz pierwszy od trzech dni trzeba było zapłacić za postój hi hi hi 200 NOK.
Marinka spokojna cicha, bardzo sympatyczna. Dwa jachty dalej stał pod niemiecką banderą jacht bardzo podobny do Fayki troszkę mniejszy 37 stóp. Zapytałem właściciela czy to jest może angielska konstrukcja. Powiedział, że nie, że niemiecka. Ale konstrukcja jest z tego samego czasu co konstrukcja Fayki. Więc może były jakieś wzajemne „inspiracje” konstruktorów. Pan był zachwycony Fayką, deprecjonował swoją łódkę, zupełnie niesłusznie, bo jego łajba jest bardzo ładna i podobnie jak Fayka wyróżniajaca się w marinie. Obejrzeliśmy sobie łajby w środku, pogadaliśmy, wymieniliśmy uprzejmości. Bardzo przyjemnie…

Wieczorem oczywiście kolacyjka, seans House of Cards i lulu.

Rano poszliśmy z Wiesią na małe zakupy do REMA1000. Pieczywo, owoce, warzywa.
W międzyczasie skontaktowałem się SMS’kiem z Denisem Gelardem z Szetlandów, który był zacumowany w Hardangerfiord, a konkretnie w Norheimsund. Umówiliśmy się na spotkanie. Na jeden skok to było trochę za dużo więc postanowiłem zrobić postój w połowie drogi w miejscowości Mostehamn. Dopłynęliśmy tam przed wieczorem i przytuliliśmy do wolnego miejsca na opuszczonej kei.

Wieczorem to co zwykle, rano po śniadaniu zwiedzanie okolicy i w drogę.

I znowu malownicza okolica. Weszliśmy do fiordu. Hardangerfiord jest bardzo ładny, nie jest taki surowy, przytłaczający jak fiordy północne. Jest zielony, łagodny, przytulny. Płynąc do Norheimsund odbiliśmy nieco w prawo by obejrzeć sobie z bliska imponujący wodospad. Nie pamiętam jego nazwy niestety. Aparaty poszły w ruch.

Miasteczko i marina Norheimsund leżą w bocznym fiordziku – w takim „wyrostku robaczkowym”. W połowie czekał na nas na pontonie Denis. Odprowadził nas do mariny. Stanęliśmy sobie wygodnie longside przy pustej kei a przy sąsiedniej był zacumowany jacht Opal Dunajec. Z sympatyczną załogą z Krakowa. Koledzy odebrali od nas cumy, pogadaliśmy chwilę.
Sklarowaliśmy jacht, zjedliśmy posiłek i Wiesia zaczęła łowić ryby. W międzyczasie miłe rozmowy z sąsiadami. Aha, Dennis popłynął do siebie, ale wcześniej umówiliśmy się na ich wizytę rano na Fayce.
Rybki niestety nie chciały współpracować, choć sporo ich rzucało się przy kei. Wiesia była niepocieszona.
Wieczorem przypłynął jacht z Bergen z…. uwaga…. Polską załogą. Trzeci jacht z Polakami w marinie. U nas standardowo, kolacyjka, seansik TV, po lufeczce (jak mówi Mariusz) i lulu.

Rano śniadanko, lekkie ogarnięcie jachtu, bo przecież goście przychodzą 😉 i czas wolny.

Dunajec odpłynął,  gdy jeszcze spaliśmy…

O jedenastej pontonikiem podpłynęli Dennis z żoną Cristiną. Rozsiedliśmy się w kokpicie przy polskim piwku, kawce, herbatce, ciasteczkach, cieście (Cristina upiekła) i innych przekąskach. Teoretycznie mieliśmy płynąć do Bergen i po drodze zatrzymać się na jedną nockę. Ale Dennis i Cristina zaprosili nas na swój jacht na 16-tą. Tak się miło gadało, że postanowiłem popłynąć do Bergen ciurkiem,  ruszając nazajutrz.

Przed szesnastą wzięliśmy w dłonie płynny gościniec i z Wiesią poszliśmy z rewizytą do prywatnej mariny, gdzie nasi szetlandzcy znajomi mają wykupione miejsce przy kei. Lenka i Mariusz postanowili odpoczywać na Fayce.

Jak było możecie się sami domyśleć…. wróciliśmy nad ranem, praktycznie o własnych siłach, choć zataczając spore zygzaki hi hi hi.

A w trakcie imprezy Wiesia z Denisem popłyneli na Faykę po prezenty dla nich. Słoiczek domowego żurku oraz Wiesi konserwę mięsną też w słoiczku. Przy grillu dowiedzieliśmy się, że najlepszą przynętą na razie ryby drapieżne są krewetki, takie zwyczajne ze sklepu. To w sumie podstawowe pożywienie tych ryb.

Pojawiła się szansa na złapanie łososia, bo w Hardangerfiord z farmy uciekło czterdzieści tysięcy łososi 🙂 Podobno sieci w których one są trzymane obrastają muszlami i gdy w porę nie są oczyszczone potrafią się rozerwać. Jeszcze gorzej jest na Szetlandach i Wyspach Owczych, bo tam orki i foki traktują farmy jako „paśniki”.

Rano Wiesia uzbrojona w krewetki zaczęła polowanie. Już po chwili wyciągnęła piękną sztukę. Wiesia twierdzi, że to była troć. Ja twierdzę, że to była bardzo smaczna ryba. Potem Wiesia trafiła mnie krewetką w „przyrodzenie”, a potem trzeba było już ruszać.

Ach warto jeszcze wspomnieć o sposobie płacenia za marinę. Koło „skrzynki na listy” był przyczepiony stojaczek z zadrukowanymi kartkami A4 kartka miała instrukcję jak ją złożyć by powstała sprytna koperta do której należało włożyć odpowiednią kwotę, opisując za który to jacht. Potem kopertę z wkładką należało wrzucić do „Honesty Box”.

Kawałek do przepłynięcia nie był malutki – 73 mile. Płynęliśmy 12 godzin, sporo na żaglach. Do Bergen weszliśmy o dwudziestej drugiej. „Marina” w Bergen jest tylko z nazwy, jachty stoją longside przy ulicy ustawiając się w tratwy. Gdy tak pływaliśmy szukając gdzie by tu się przytulić zobaczyłem znajomą nazwę Bahia Sol. To jacht od nas z Górek, jego armatorem jest Sebastian. Co roku pływają komercyjnie na Nordkapp. Oczywiście przytuliliśmy się do swoich, potem do nas jeszcze przytuliła się norweska motorówka.

To był czwartek. Kolacyjna i spać, bo rano zwiedzanie, potem czyszczenie jachtu i przygotowywanie go do zmiany załogi.

Piątek to zwiedzanie w podgrupach Bergen. Urocze miasto, w którym tradycja splata się z nowoczesnością, a wszystko w doskonałej harmonii z przyrodą. I co ciekawe pogodę mieliśmy wyborną, słoneczko, bezchmurnie i cieplutko. Na obiad Wiesia przygotowała złowioną przez siebie rybę oraz szaszłyki z mieszanych ryb zakupionych na słynnym bergeńskim targu. Do tego ryż i sałatki. Zaprosiliśmy też koleżankę z Bahia Sol, gdy wychodziliśmy na zakupy spytała co będziemy kupować i gdy wspomnieliśmy o rybie na obiad rozmarzyła się. Potem okazało się, że to studentka z Olsztyna, więc dla nas „ziomalka” 🙂

W Bergen zrobiło się mocno polsko, bo rano przypłynęły Bonawentura, a potem Dunajec. Wczesnym wieczorem załoga Dunajca odnalazła nas. Długo nie czekaliśmy i wciągnęliśmy ich na Faykę, imprezka szybko się rozkręciła, zrobiło się bardzo przyjemnie. Nie wiem ile nas było na Fayce, ale tak coś około czternastu osób hi hi hi. Na szczęście alkoholu i przekąsek nie zabrakło. A rano … zobaczcie koniecznie…

Dość wcześnie zameldowali się Darek z Rafałem, którzy przylecieli z Polski. Zjedliśmy wspólnie śniadano, a o jedenastej Wiesia, Lena i Mariusz byli już spakowani i gotowi do drogi. Odprowadziliśmy ich na dworzec, bo do Oslo jechali pociągiem, jedną z najbardziej malowniczych tras kolejowych na świecie. Pociąg mieli o 11:59. Trochę im zazdrościłem.

Pożegnaliśmy ich na dworcu i tak zakończył się drugi etap rejsu. Była sobota 18 czerwca 2016r.

trip2016-done02

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Gotowe. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

8 odpowiedzi na Fayka2016.BigTrip – etap drugi

  1. Leszek Ruszkowski pisze:

    Witam

    Gratuluje powrotu SY FAYKA powrotu do domu, mam nadzieje, że Pan Kapitan, napisze dalszą cześć relacji z rejsu i udostępnij kilka fotografii. Pozdrawiam

  2. activyachts pisze:

    Również czekam na dalszą część relacji i fotografie. Zazdroszczę, niestety sam od kilku lat nie miałem okazji żeglować.

  3. Maja pisze:

    wyprawa niewątpliwie bardzo ambitna, sama bym nie zaryzykowała takiej długiej wyprawy… podłączam się do prośby o zdjęcia, na pewno są piękne 🙂

  4. Gratuluję pięknego i długiego rejsu. Trasa robi wielkie wrażenie.
    Pozdrawiam 🙂

  5. Lechu pisze:

    Panie Sławku!

    Będzie jeszcze coś Pan pisał? Uwielbiałem Pana bloga.

  6. Slawek pisze:

    Będę pisał, po okresie braku weny odczuwam wewnętrzną potrzebę napisania czegoś. A i ludziska mnie cisną okropnie ;-). No i Fayka jest dużo bardziej kompletna niż by wskazywał na to blog.

  7. Lechu pisze:

    Byłoby super poczytać o Fayce, o rejsach i inne ciekawostki. Pozdrawiam serdecznie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *