… to od mikołaja dostaniecie coś lżejszego na Faykowym blogu.
Po ostatnim artykule technicznym dostałem różne komentarze, wszystkie pozytywne, ale generalnie przekaz był taki, że jakoś czytelnicy nie koniecznie chcą się doktoryzować z elektryki…
Ciekawe co będzie, gdy opiszę całą instalację elektryczną i elektroniczną Fayki… hi hi hi
Dzisiaj jednak będzie o przyjemnościach. Dziś o ubiegłorocznych rejsach.
W kwietniu po spuszczeniu jachtu na wodę stan był taki że…
… Fayka była rozebrana…
…. wybebeszyłem cała elektrykę, hydraulikę, część mebli kuchennych. W marinie koledzy robili zakłady, że w tym roku Fayka nie wypłynie. O ile można ich jeszcze nazwać kolegami 😉
Ja byłem pełen dobrych myśli, a może bardziej pełen nadziei płonnych.
Od kwietnia robota szła pełną parą, ale o tym już pisałem wcześniej. Panowie szkutnicy zrobili prawie wszystko. Udało mi się złapać na parę dni Panów od nierdzewki. No i kilka sesji lipcowych samodzielnych i z Darkiem doprowadziło jacht na krawędź stanu, który można by nazwać gotowym do wpłynięcia.
Start rejsu był zaplanowany na 15 Sierpnia.
Ja przyjechałem już siódmego i zasuwałem jak szalony. Tym razem miałem kilka etapów zaplanowanych i ludzie pokupowali bilety na promy, pobrali urlopy… zaczynałem odczuwać delikatne ciśnienie…
Darek z Rafałem przyjechali w czwartek trzynastego i zapytali, czy aby na pewno rejs nie jest odwołany… Bartek przyjechał w piątek i zdał to samo pytanie… A Wiesia która przyjechała z Jesúsem w sobotę powiedziała, że chyba jestem niespełna rozumu, jeśli uważam że Fayka wypłynie. W zasadzie wyraziła się trochę inaczej, ale to kulturalny blog, więc nie będę cytował dosłownie.
Rozdałem zadania i robota zaczęła furczeć. Formalna lista miała pięćdziesiąt sześć punktów:
– Do realizacji w tej kolejności!!!
– Umyć zęzę pod akumulatory
– Wysuszyć po umyciu
– Wkleić paski z gumy na Sikaflex
– Wyciąć deseczkę pod NavPanel
– Zrobić poprawki do uchwytu monitora
– Zrobić poprawki do pianinka
– Dopasować monitor i NavPanel
– Pomalować elementy pianinka
– Dopasować szafkę na talerze i jej front
– Wywiercić otwory pod kable EBB
– Wyprowadzić kable EBB
– Wyprowadzić kable Ethernet
– Wyprowadzić kable danych
– Zamontować Anteny GPS, AIS i Navtex
– Okablować EBB
– Ustawić akumulatory DBB
– Nałożyć termoskurcze na łączniki DBB
– Połączyć akumulatory DBB
– Spiąć taśmą akumulatory DBB
– Zrobić łączniki do akumulatorów EBB
– Zrobić postument do akumulatorów EBB
– Ustawić akumulatory EBB
– Nałożyć termoskurcze na łączniki EBB
– Połączyć akumulatory EBB
– Spiąć taśmą akumulatory EBB
– Doprowadzić kable do kabestanu elektrycznego
– Podłączyć kabestan elektryczny
– Podłączyć strumieniówkę i windę – razem z panelem
– nałożyć na nowy kabel stare wtyczki (na razie)
– Okablować SBB
– Uruchomić Włączniki Akumulatorów
– Uruchomić CZone
– Uruchomić Instrumenty nawigacyjne
– Uruchomić VHF i AIS
– Uruchomić NavPC
– Uruchomić radar
– Uruchomić kabestan elektryczny
– Uruchomić ster strumieniowy
– Uruchomić windę kotwiczną
– Podłączyć ładowanie z paneli słonecznych przez Commutation Box
– Podłączyć pompy zęzowe – main & backup
– Zespawać kolanka do armatury
– Zmontować armaturowy zestaw prysznicowy
– Zamontować armaturę w kambuzie
– Zamontować armaturę w prysznicu
– Zamontować armaturę w umywalce
– Rozprowadzić resztę rur
– Podłączyć rury w kambuzie, prysznicu i łazience, zaślepić na rufie
– Zbudować podstawę pod rafinerię
– Zmontować rafinerię
– Podłączyć rafinerię
– Uruchomić całą instalację wodną
– Zamontować kibelki
– Uruchomić kibelek dziobowy
– Uruchomić zawór czarnych ścieków dziobowy
– Uruchomić GWDS dziobowy elektrycznie i hydraulicznie
– Podłączyć odpływ ze zlewów w kuchni
– Uruchomić odpływ ze zlewów w kuchni
W rzeczywistości zrobiliśmy dużo więcej… Wiesia zajęła się doprowadzeniem „budowy” do stanu mieszkalnego oraz oczywiście perfekcyjnie zasztauowała wszystkie zapasy używając głównie Jesúsa jako siły roboczej. Bartek ze swoimi talentami w obszarach elektryki i elektroniki wykonał tytaniczną pracę podłączania wszystkiego co było do podłączenia i uruchomienia. Darek szalał z rurami, hydrauliką, Rafał z takielunkiem. A ja starałem się nie zwariować… Co chwila wyskakiwały jakieś kwiatki. Już ich wszystkich nie pomnę, ale kilka było wyjątkowych…
Poprosiłem np. Darka i Rafała by przeciągnęli kable do anten na bramie rufowej. Wcześniej Zbyszek (specjalista) od nierdzewki przygotował w bramie rufowej stosowne otwory – na dole przepust do basisty i na górze przy antenach – taką wyciętą fasolkę do wyprowadzenia przewodów. Rura bramy rufowej jest gruba – ma 50mm średnicy wewnętrznej i wszystkie kable mogą elegancko w niej być poprowadzone. Chroni je to przed… wszystkim.
Chłopaki raźno skończyli do roboty.
Po jakiejś godzinie widzę, że dalej walczą… myślę sobie… co za ciapciaki… nawet kawałka przewodu w rurkę nie potrafią wciągnąć. Pytam co jest? A chłopaki, że coś jest zatkane. Pomyśleliśmy, że może jakieś śmieci czy coś? Ale niczym nie dawało się przetkać. W końcu postanowiliśmy wlać do rury wodę… Weszły dwie butelki od góry. Nie wyciekła ani kropelka. Masakra jakaś! Zaczęliśmy dokładnie oglądać rurę. Okazało się, że na wysokości ok 50 cm od dołu widać delikatny pierścień zeszlifowanego spawu. Niestety firma, która robiła bramę połączyła dwa kawałki rury w tym miejscu zaspawując je na głucho! Będę musiał poprosić Zbyszka by wyciął ten fragment i wspawał pierścień.
Kable poszły… zwyczajnie… na trytytki 😉
Inny skecz. Poprosiłem Rafała z Jesúsem by podnieśli bukszpryt, wyciągnęli CodeZero i sklarowali wszystkie jego liny – fały, szorty, rolowanie. Po jakimś czasie Rafał zgłasza się do mnie i mówi, że chyba coś jest nie tak, bo nie ma jak zamocować żagla na dole. Oj tam oj tam mówię, chodź, zaraz Ci zademonstruję…
Idę patrzę, patrzę, a Rafał mówi: Chyba nie ma rolera? No tak kurde nie ma. Żagiel był oddany do reperacji i wrócił bez rolera. Szybki telefon do Sailservice: Krzychu! A nie ma tam u Was mojego rolera od CodeZero? A wiesz sprawdzę … kurcze …jest! No to Rafał wskoczył w auto i przywiózł.
Bartek, gdy zobaczył, że montuję dodatkowy przełącznik przy kabestanie elektrycznym spytał mnie po co to? Zacząłem mu tłumaczyć, że oryginalny pada i czasem nie kontaktuje. Bartek na to, że nie będzie mu tu przełącznik się stawiał… Rozkręcił go w drobny mak, znalazł blaszkę, która była niedostatecznie wygięta. Podgiął ją, zmontował i wyłącznik działa lepiej niż nowy.
I tak walka trwała, czas mijał… zleciała sobota, niedziela… Wiesia pojechała do domu…, minął poniedziałek koledzy trzymali fason i pracowali ciężko, Fayka była coraz bardziej gotowa, a ja byłem coraz bardziej zestresowany… minął wtorek… W środę Jesús powiedział, że musi wracać do Warszawy, bo ma ważne spotkanie w niedziele. I choć teoretycznie, gdybyśmy wyruszyli na Bornholm w środę to miałby szansę zdążyć… ale to byłoby igranie z losem, bo jakakolwiek drobina opóźniająca nas o pół dnia i nie zdąży na prom. Było nam smutno i pożegnaliśmy Jesúsa w środę około południa.
A po południu… uznałem, że jesteśmy gotowi do wpłynięcia. Praktycznie wszystko z listy było zrobione, działała elektryka, elektronika, nawigacja, światła, hydraulika, ciepła i zimna woda, kibel, prysznic.
Decyzja: WYRUSZAMY!
Posprzątaliśmy jacht, sklarowaliśmy takielunek, zasztauowaliśmy wszystkie rzeczy, zjedliśmy obiad.
O 19:00 w środę 19 sierpnia jacht s/y Fayka oddał cumy i wyruszył w rejs na Bornholm.
Morze płaskie, wiaterek południowo wschodni, cieplutko, ale bez przesady, siła wiatru 3-4 Bf – warunki idealne do rejsu na Bornholm … nie nie będzie żadnego dramatu … taka pogoda utrzymała się jeszcze przez ponad tydzień…
Dopłynęliśmy na Christiansø. Było około południa w piątek. Zwiedziliśmy wyspę, koledzy zakupili zapas słynnych śledzi od Pani Ruth. Ponieważ Christiansø jest mikroskopijne, zwiedzenie całości zajmuje maksymalnie trzy godziny…
Wypiliśmy kawkę/herbatkę i w drogę na Bornholm. Do Svaneke dotarliśmy wczesnym wieczorem… Było trochę śmiesznie. Zacumowaliśmy najpierw trochę dalej od skrzynki z prądem. Nie starczało nam kabla. No to szybka decyzja: odjeżdżamy od kei i przestawiamy się w drugie miejsce – była mała dziureczka, ale na Faykę wystarczyło. Gdy już się podłączyliśmy Rafał przyszedł z ustawionym obok skrzynki stojakiem – specjalnym rodzajem przedłużacza, który pozwalał sięgnąć z prądem do każdego miejsca w marinie 😉 I spytał niewinnie dlaczego wcześniej go nie użyliśmy …
W sobotę Nexø była zaplanowana zmiana załogi. Moja żonka Wiesia, córeczka Daria z mężem Karolem i naszym wnukiem Jureczkiem przypływali promem z Kołobrzegu, a Darek, Rafał i Bartek wracali promem do Polski. Prom przypływał o 11:30. Troszkę się za długo grzebaliśmy rano i gdy Wiesia zadzwoniła z pytaniem, gdzie jesteśmy, bo oni już czekają na kei musiałem się gęsto tłumaczyć, że jeszcze płyniemy… Oczywiście to moja wina, bo ze Svaneke do Nexø jest nieco ponad siedem mil i powinniśmy być punktualnie … ale tak się dobrze spało w marinie …
Po drodze do Nexø chłopaki spakowali swoje klamoty i wymiana załogi poszła nadzwyczaj sprawnie. Zjedliśmy jeszcze wspólny obiadek i o 17:00 pożegnaliśmy chłopaków. Chwilkę zastanawialiśmy się czy płynąć, gdzieś dalej, ale w sumie Nexø nie okazało się być takie okropne jak je malują … zostaliśmy na noc.
Z naszego przelotu – Górki Bornholm Bartek zmontował fajny film: Fayka 2015.
Raniutko posilne śniadanko, telefon do Zbyszka w pytaniem jak łowić dorsze. Szybka decyzja o wyposażeniu się w sprzęt. Wiesia zasponsorowała drugą wędkę, kilka pickerów na dorsze oraz stosowne pozwolenia. Wypłynęliśmy przed południem obierając kurs na Christiansø. Ostatecznie każdy chce obejrzeć ten miniaturowy świat…. Po drodze Jurek sobie spał, a my troszkę powędkowaliśmy. Szału nie było, ale dwie rybki dały się namówić na nasz pickery…
Gdy dopływaliśmy do Christiansø wiaterek zaczął trochę tężeć. Bez dramatu, ale z Jurkiem na pokładzie postanowiliśmy zostać do rana. Zwiedziliśmy dokładnie wyspę … ja już trzeci raz 😉 Wróciliśmy na łajbę, kolacyjka, seans telewizyjny – Minionki Rozrabiają i spać.
Rano morze było już spokojniejsze więc szybkie śniadanko i ruszyliśmy do Svaneke. Jureczek spał, Daria troszkę chorowała niestety. W Svaneke spacery, zwiedzanie miasteczka. Obowiązkowa wizyta w restauracji z wędzarnią i posilanie się słynnymi Bornholmskim śledziami. Jureczek szalał w piaskownicy. Po obiadku znowu spacery i czas wolny…
Rano pogoda była bardzo ładna, wiaterek miły. Śniadanko, Jureczek poszedł spać, a my wyruszyliśmy do Allinge. Po dwóch godzinach dopłynęliśmy. Zajęliśmy bardzo fajną miejscówkę w basenie wewnętrznym. Dziewczyny poszły na zakupy. Ja z Karolem byczyliśmy się, a Jurek poszedł do Raju. Koleś błyskawicznie odkrył, że dziadek na jachcie ma stanowisko nawigacyjne, na którym jest sporo przycisków, komputer z klawiaturą myszką i dotykowym ekranem. Mógł siedzieć tam godzinami … było tylko słychać klikanie przycisków… Na pytanie „Co robisz Jureczku?” odpowiadał rezolutnie „Nie Nie Nie” 😉 Trochę się zestresowałem, gdy zobaczyliśmy, iż dobrał się do guziczka Distress na radiostacji UKF (dla nie wtajemniczonych – jest to guzik wzywania pomocy w razie wielkiego zagrożenia). Żeby go nacisnąć trzeba podnieść specjalną klapkę. Ale dla półtorarocznego żeglarza nie stanowiło to problemu. Na szczęście Jurek nie wiedział, że ten przycisk trzeba długo trzymać i w miarę szybko się znudził…
Nazajutrz dmuchało … cała rodzinka pojechała na wycieczkę do zamku Hamerhus, a ja zrobiłem sobie dzień bosmański. Musiałem wprowadzić drobne korekty w elektryce, konfiguracji CZone. Uruchomiłem też w końcu transmiter AIS. Po kolacji kolejne Minionki, po piwku i spać.
W czwartek rano znowu śniadanko, Jurek poszedł spać, a my popłynęliśmy z powrotem do Svaneke. Ruszając udało mi się wykonać klasyczny manewr z „cumą elektryczną”. Na szczęście skrzynka była na wysokości burty Fayki i wtyczka sama się odłączyła bez wyrywania skrzynki kabli sensacji z sypiącymi się iskrami.
Ktoś nawet cyknął fotkę z naszego wypłynięcia i wrzucił na Marinetraffic.com. Potem Volker mi przygadywał, że zamyka się luki wypływając z portu…
http://www.marinetraffic.com/en/photos/of/ships/shipid:316519
Po drodze znowu złapaliśmy dorsza. Tym razem marina w Svaneke była pusta więc mogliśmy wybrzydzać w wyborze miejsca do zacumowania 🙂 Obiadek, spacerki napieszczanie się tymi wakacjami… Wybraliśmy się z Karolem do słynnego browaru w Svaneke i zamówiliśmy po wianuszku degustacyjnym – dziewięć gatunków lokalnego piwa w małych kieliszkach – tak po 150ml. Po prawie półtora litra mocnego piwka na głowę troszkę nami bujało w drodze powrotnej….
Wieczorkiem kolacja i lulu.
W piątek bez nerwów późne śniadanko, potem drugie śniadanko. Jureczek poszedł spać i ruszyliśmy do Nexø.
Dopłynęliśmy w porze obiadowej. Zjedliśmy obiadek. Daria, Karol i Jurek poszli na spacer, a my z Wiesią też poszliśmy na spacer … do pralni … był już czas na małe przepierki ciuchów i bielizny. No i trochę spacerku, bo pranie trwało …
Po powrocie Daria z Karolem powoli już zbierali swoje rzeczy … bo w sobotę prom do Kołobrzegu.
Rano po śniadaniu akcja pakowanie, sprzątanie i takie tam…
O 17:00 prom Jantar rozpoczął przyjmowanie na pokład pasażerów i o 17:30 Daria Karol i Jurek ruszyli w podróż do domu.
A na Fayce zostaliśmy we dwoje Wiesia i ja… na całe dwa tygodnie…. Troszkę zestrachani, bo to pierwszy raz w życiu sami mieliśmy żeglować Fayką…
Nie warto było wypływać na noc … zresztą mieliśmy sporo czasu przed sobą …
Rano w niedzielę wyłączyli wiatr. Wyłączyli na amen. 0,0 węzła. Pojechaliśmy na silniczku. Do przepłynięcia był spory kawałek – prawie pół Bornholmu – port docelowy stolica wyspy Rønne. Ponieważ woda miała 22°C, a słoneczko przypiekało nie odmówiłem sobie przyjemności kąpieli na cumce…
Do Rønne dopłynęliśmy tuż przed kolacją. I okazało się że w marinie nie ma nadmiaru miejsc … I nie chodzi o długość … Fayka jest szeroka. Gdy w marinie są dalby (dla nie wtajemniczonych pale, pomiędzy którymi staje jacht) to Faykowe 4.05m szerokości staje się problemem… Dodatkowo Wiesia słusznie oznajmiła, że nie będzie się wygłupiać i skakać z burty. Mam tak zacumować jak emeryci brytyjscy … jacht ma stanąć przy kei, a wówczas Wiesia elegancko wyjdzie na keję i obłoży cumy. Ma być bezpiecznie, skutecznie, spokojnie i elegancko…
Powiem szczerze, że te dwa tygodnie bardzo rozwinęły mnie żeglarsko…
Sklarowaliśmy jacht i poszliśmy w miasto na jakąś kolacyjkę. Znaleźliśmy klimatyczną pizzerię i tam rzuciliśmy kotwicę.
Rano miało nie być marudzenia, bo kawał drogi przed nami. Ale wyszło standardowo. Port docelowy -Ystad w Szwecji. w prostej linii blisko czterdzieści mil. Śniadanko, kanapki na drogę na drugie śniadanie i w drogę. Wyruszyliśmy o jedenastej.
Wiaterek był idealny – ciepły południowy o sile 18-22 węzły. Postawiliśmy CodeZero i Fayka poleciała jak na skrzydłach… Ostatecznie ma „Żagle Jak Skrzydła„. W pewnym momencie zaczęliśmy rozważać zrzucenie CodeZero, bo wiaterek wzrastał powyżej 25 węzłów. Pomyślałem OK, jeśli utrzyma się przez co najmniej godzinę ponad 25 węzłów lub wzrośnie do 28-29 – zrzucamy i zamieniamy na Genuę… tak się nie stało, a Fayka biła rekordy prędkości. Momentami płynęliśmy ponad dwanaście węzłów. W efekcie do Ystad wpłynęliśmy po siedmiu godzinach. Marina w Ystad – piękna, nowoczesna, przestrzenna – stanęliśmy sobie longside przy głównej kei. Cumy rzuciliśmy, sklarowaliśmy jacht, zjedliśmy kolację. Wiesia położyła się z Kindlem, a ja poszedłem napić się piwka na miasto… zapomniałem głupi, że to Szwecja. Ale miałem już na piwko ssanie… wypiłem więc kufel Staropramena …. za 30 pln 🙁 i wróciłem na jacht.
Wcześnie jeszcze w Rønne rozmawiałem z Wiechem (Pacyfica), który był w Hammershafen z klientami i Wiechu wspominał, że w Ystad nie ma nic ciekawego do obejrzenia. Z jednej strony miał rację, bo to małe portowe miasteczko, ale z drugiej strony ma moim zdaniem ładny ryneczek, ciekawy kościół. Trochę połaziliśmy, wypiliśmy kawkę, zjedliśmy ciasteczko. W Ystad jest darmowy miejski internet więc pomeldowaliśmy się gdzie trzeba. Potem zrobiliśmy zakupy na ryneczku i w Konsumie. Trochę spacerku i po drugim śniadanku, na które zjedliśmy pyszne sałatki z krewetami ruszyliśmy o pierwszej w drogę. Do przebycia mieliśmy malutki kawałeczek – raptem dwadzieścia parę mil. Wiesia zarządziła, że płyniemy do Trelleborgu.
Wiaterek troszkę tężał, musieliśmy nieco odejść od brzegu, bo tamte okolice są płytkie. Trzy mile przed Trelleborgiem zobaczyłem ładną marinkę … zaproponowałem nieśmiało, że może tam staniemy … dostałam w łeb … jedziemy do Trelleborgu. Podejście do portu trochę mnie zaniepokoiło – wielgachne falochrony, dwa statki wychodziły dwa wchodziły … coś za duże toto… no i okazało się! W główkach portu wielka tablica … NO YACHTS.
Wjechaliśmy do awanportu wykręciliśmy kółeczko i popłynęliśmy… trzy milki wstecz do proponowanej wcześniej mariny o wdzięcznej nazwie Gislövs Läge 😉
Wiaterek już na dobre się rozkręcił, wjechaliśmy w główki na sporej fali przyboju. Na szczęście marina jest bardzo dobrze zbudowana i w środku było spokojnie … ale nie było wolnych miejsc przy żadnym pomoście. Zrobiliśmy kilka kółek i w końcu stwierdziłem, że staniemy prawą burtą do pirsu pomiędzy kutrem rybackim, a portowym dźwigiem. Uznałem ze nie będziemy „zahaczać” o wymalowane żółtą farbą miejsce pod dźwigiem.
Wiatr już dobrze odpychał więc zrobiliśmy jeszcze jedno kółko, przygotowaliśmy cumy omówiliśmy dokładnie manewr. Doszedłem dziobem po skosie – tak że Wiesia mogła rzucić cumę dziobową i wyjść na keję, po obłożeniu cumy na polerze jacht na niej zawisł odpychany od kei… Poczekałem spokojnie aż wszystko się ustabilizuje i podałem Wiesi na keję długą linę. Wiesia obłożyła ją na wysokości rufy na polerze. Przeprowadziłem tę linę przez kluzę na kabestan elektryczny ….. guziczek …. bzzzzzzzzzzz i Fayeczka pięknie dojechała rufą do pirsu. Podałem Wiesi cumkę, obłożyliśmy ją, dołożyliśmy jeszcze dwa szpringi, jeszcze jedną cumę na rufie i trochę odbijaczy, bo wiatr coraz bardziej się wzmagał. Cały manewr może nie był książkowy, ale za to sprawny, bezpieczny i skuteczny.
Stoimy.
Wypływając z Ystad zapomniałem oddać kartę TallyCard. Dla niewtajemniczonych w coraz większej liczbie marin za prąd, wodę i inne można płacić czipową kartą o nazwie TallyCard. Karty te kupuje się w automatach płatniczych w marinie, lub u bosmana. Są to karty typu przedpłaconego – trzeba ją „nabić” zanim się z niej skorzysta. Myślałem, że są uniwersalne i można z nich korzystać we wszystkich marinach jednak nie. Mają rodzaj „simlocka” są przypisane do konkretnej mariny. Więc moja karta z Ystad z ponad stu koronami była praktycznie psu na budę.
Była 19-ta wtorek pierwszego września. Zapłaciłem za marinę w automacie, podłączyłem prąd, sklarowaliśmy jacht i przygotowaliśmy kolacyjkę. Po kolacji sprawdziłem pogodę na jutro … niestety wiatr miał tężeć …
W środę zgodnie z zapowiedziami wiatr stężał. Dawało trochę ponad 30 węzłów, czyli robiła się siódemka w skali Beauforta. Żadna frajda wychodzić w takich warunkach w morze. Uznaliśmy więc, że idziemy na spacer do Trelleborgu.
Cały spacerek, to ponad piętnaście kilometrów więc dość „dokładnie rozprostowaliśmy nogi”. Miasto raczej słabe … portowe, przemysłowe miasto zdecydowanie bez ambicji turystycznych. Za to okolice wzdłuż trasy spaceru bardzo ładne, zadbane, utrzymane … takie skandynawskie. Jedna z głównych ulic Trelleborgu zaskoczyła nas liczbą salonów fryzjerskich. Wyglądało tak, jak gdyby nie było w mieście innego pomysłu na biznes. Nie liczyłem, ale na pewno było ich ponad pięćdziesiąt.
Po powrocie na łajbę nic nam się już nie chciało … jeść też nie, bo zjedliśmy wcześniej po sporym kebabie i skorzystaliśmy z internetu w barze…. musiałem ściągnąć uaktualnienie map do Navionics na moim tablecie.
Postanowiliśmy z Wiesią robić nic do kolacji, a po kolacji kontynuować te czynności…
Nazajutrz w środę wiatr pięknie się uspokoił – kierunek doskonały dla naszych planów – wschodni do południowego. Port docelowy Malmö. Do przepłynięcia raptem 25 mil.
Wyruszyliśmy około jedenastej po posilnym śniadanku. Darek podesłał nam na WhatsAppie rekomendację kanału Falsterbokanalen pozwalającego ominąć półwysep (a w zasadzie wyspę) Skanör-Falsterbo i zaoszczędzić blisko dziesięć mil w drodze do Malmö.
Most na kanale jest otwierany o pełnych godzinach więc chcieliśmy zdążyć na pierwszą. Zdążyliśmy … prawie … pod mostem byliśmy minutę po pierwszej, ale zdaje się, że jeśli obsługa nie widzi jednostek czekających na otwarcie mostu kilka minut przed pełną godziną … to nie otwiera. Nie otworzyli.
Godzinka czekania…
Chciałem przycumować się do pala tuż przy moście, ale wiatr i prąd w kanale bardzo to utrudniał. Zacząłem się denerwować na Wiesię, że nie zaczepiła nas do ucha na tym betonowym palu – Wiesia wkurzyła się na mnie, że niepotrzebnie kozakuję i zaraz poryję burty i dziób o beton… dyskusja zrobiła się „dynamiczna”. Myślę, że to wina naszego wkurzenia na nieotwarty most. Popłynęliśmy dalej stanęliśmy przy malutkim pomoście.
Zrobiliśmy sobie kawkę .. emocje nieco opadły. W sumie był to jedyny raz, gdy się pokłóciliśmy na całym rejsie.
O za dziesięć druga pokazaliśmy się przy moście i tym razem otworzyli… zaczęło mżyć…
Do marinki w Malmö dopłynęliśmy tuż przed osiemnastą. Mżawka ustała… wiatr też.
I tu klasyczny problem marin skandynawskich… brak miejsca na łajbę o szerokości Fayki.
W całej marinie było ze dwadzieścia miejsc wolnych … zdaje się, że we wrześniu to już „svensony” parkują jachty na zimę i na te dwadzieścia miejsc może z cztery nadawały się dla Fayki. Więc bez grymaszenia „wbiliśmy” się w wolną dziurkę koło sympatycznej parki Szwedów. Pani nawet odebrała od nas cumki. i powiedziała „dzień dobry”.
Po sklarowaniu jachtu poszedłem zapłacić, ale „płacomat” był zepsuty … wróciłem na łajbę. Myśleliśmy o wyjściu do miasta, ale zaczęło lać. No to cóż, kolacyjka na jachcie i słodkie napieszczanie się tym bezruchem https://www.youtube.com/watch?v=nzlDYKR5otM 😉
Nazajutrz w piątek byliśmy umówieni w Kopenhadze w marinie Lanegline z moim kolegą Torbenem.
Z Malmö do Kopenhagi jest nieco ponad dwanaście mil więc myśleliśmy by rano jeszcze skoczyć na miasto … ale nadal lalo… i to z piorunami. Około południa wypogodziło się, pogadaliśmy chwilkę miło z sąsiadami, poleciałem zapłacić za marinę. Po pierwszej zjedliśmy obiadek i w drogę.
Wejście do portu w Kopenhadze jest osłonięte sztuczną wyspą. Od północy mogą wchodzić tylko duże statki. Małe jednostki muszą wchodzić od południa dość wąskim, ale znakomicie oznakowanym kanałkiem. Najpierw podpłynęliśmy od północy, ale pojawił się patrol straży przybrzeżnej. Sprawdziłem jeszcze raz w locji i już wiedziałem, że to nie tędy droga. Straż czekała. Więc wyraźnie odpłynąłem i skierowaliśmy się do kanałku na południu. Dali sobie z nami spokój…
Do marinki dopłynęliśmy o osiemnastej. Langline jest najbardziej centralną mariną w Kopenhadze. Znajduje się jakieś dwieście metrów od Syrenki. Torben załatwił dla nas rezerwację miejsca. Opisał gdzie to jest, miało nawet być podpisane, ale nie mogliśmy go znaleźć. Ponieważ jak wiecie byliśmy tylko we dwójkę, nie mogliśmy za bardzo grymasić i w końcu zacumowaliśmy w takim miejscu, które było dla nas najwygodniejsze. Potem okazało się, że „nasze” miejsce jest cztery jacht na lewo, ale było zasłonięte przez dość długi jacht. Sklarowaliśmy jacht i zadzwoniłem do Torbena. Torben z żonką przyjechali po półgodzinie. Posiedzieliśmy sobie jakiś czas, spożyliśmy flaszeczkę znakomitego winka. Torben nazajutrz startował na swoim pięknym drewnianym jachcie w klubowych regatach. Zaproponował mi czy nie zechciałbym z nimi się pobawić. Rzut oka na Wiesię … leć, leć zabaw się trochę. Hi hi hi. No to się z Torbenem umówiliśmy.
Rano o wyznaczonej godzinie stawiłem się w pełnym rynsztunku bojowym na jachcie Torbena. Pinia jest trzydziestopięcioletnim drewnianym jachtem regatowym. Została zbudowana po to by się ścigać i wygrywać. I robi to skutecznie do dzisiaj…
W załodze był Torben, dwóch jego kolegów Peterów i ja. Torben poszedł na odprawę, a my z Peterami klarowaliśmy jacht. Po powrocie Torben omówił z nami strategię i popłynęliśmy na linię startu. Ja byłem za sterem, Torben dowodził. Przez linię startu przeszliśmy idealnie na pierwszej pozycji. Od razu odpaliliśmy spinaker i wyrwaliśmy do przodu. A, zapomniałem napisać – w regatach uczestniczyło ponad pięćdziesiąt jachtów…
Napieraliśmy zdecydowanie, prowadząc … aż do miejsca, w którym wjechaliśmy na rutę statków … a tam akurat na kursie zderzeniowym z nami znalazł się tankowiec. Musieliśmy go ominąć, spinaker zgasł, potem się na chwilkę zawinął, przeszliśmy za rufą tankowca. Inne jachty będące w tyle za nami nie musiały nic robić, bo tankowiec przejechał im spokojnie przed dziobami. To niestety sprawiło, że spadliśmy na piątą pozycję. Na prowadzenie wysunęły się dwa nowe regatowe jachty, jeden z zawodową załogą regatową, drugi z facetem, który trenuje zawodniczo przygotowując się do regat samotników.
Torben był zły. Ale walczyliśmy dalej. Do końca regat konsekwentnie zmniejszaliśmy dystans do prowadzących i ostatecznie ukończyliśmy na trzecim miejscu. Trasa regat miała ponad czterdzieści mil, a my to przejechaliśmy w niecałe cztery godziny. Pinia pruła cały czas około 12-14 węzłów. Czasami szybciej. Co ciekawe trzydziestopięcioletni jacht podejmował wyrównaną walkę z nowiutkimi konstrukcjami. Oczywiście miał znakomitą załogę 😉
Po powrocie na Faykę odświeżyłem się i poszliśmy z Wiesią na spacer do miasta.
A wieczorem…. była impreza po regatowa…. oj działo się działo. Duńczycy naprawdę umieją się bawić, było mnóstwo żarcia, alkoholu, muzyka, tańce, pogaduchy … jak normalni żeglarze… Najpierw jechaliśmy po piwku, potem winko, potem pojawiła się trzyczwartowa flaszeczka zmrożonej Wyborowej – zupełnie nie wiem jakim cudem. Gdy we czterech – Torben, Peter, Peter i Ja zaczynaliśmy naprawdę się rozkręcać nasze żony jak na komendę zarządziły „powstań – wymarsz do miejsca zakwaterowania” 🙁
Na jachcie wylądowaliśmy gdzieś około trzeciej nad ranem …
Niedziela została przeznaczona na dojście do siebie, spokojne zwiedzanie, zakupy.
W poniedziałek zaplanowane było tylko 25 mil, więc nie było ciśnienia na wczesne wypływanie. Ruszyliśmy o jedenastej, a około siedemnastej zacumowaliśmy w sympatycznej marinie Køge.
Zrobiliśmy obiadokolację, po czym ja poszedłem się przejść, a Wiesia oddala się lekturze.
Rano we wtorek zwiedzanie Køge, zakupy a 14-tej wyruszyliśmy do Rødvig. To niecałe 20 mil od Køge. O 19:39 zacumowaliśmy w porcie rybackim – na lewo od wejścia. Była bardzo ładna miejscówka do stanięcia longside. Kolacyjka i lulu…
Rødvig został nam polecony jako miejsce, gdzie są bardzo malownicze klify kredowe z łatwym podejściem, gdzie można obserwować i dotykać z bliska struktur skał kredowych poprzeplatanych krzemieniem. Raniutko po śniadanku poszliśmy na spacer plażą… nie zawiedliśmy się, nie dość, że widoczki piękne, to jeszcze w skałach na wysokości oczu można było podziwiać w odciski w kredzie przedhistorycznych muszli rozmaitych amonitów i innych stworów.
Przed dwunastą byliśmy na pokładzie… bo do przebycia był znów ogromny dystans dwudziestu mil 😉
Wyruszyliśmy, by na słynnej wyspie Møn zacumować o godzinie 16:30-tej w marinie Klintholm. Po drodze mijaliśmy słynne, imponujące, stu metrowe, kredowe klify.
Marina Klintholm jest bardzo ładna, malowniczo zakomponowana, z labiryntem kładek, łączących pomosty w różnych częściach mariny. Ponoć w sezonie jest często zatłoczona, ale w wrześniu była prawie pusta 😉 Było może z dziesięć jachtów – w większości niemieckich.
Po sklarowaniu jachtu spacerek, potem kolacyjka, trochę czytania i lulu.
Rano po śniadanku poszliśmy na dłuższy spacer i zrobiliśmy zakupy w lokalnym sklepie.
Co ciekawe nie było już żadnego jachtu w marinie – wszyscy gdzieś wyparowali o świcie.
Trzeba się było zbierać, do przepłynięcia zaplanowany był olbrzymi dystans trzynastu mil!
Najpierw podpłynęliśmy do stacji paliwowej i zatankowaliśmy paliwo.
Z mariny wypłynęliśmy po dwunastej, a do portu Hesnæs wpłynęliśmy około szesnastej… Wiało już solidnie… Na kei stała sympatyczna Pani i przywitała nas po polsku! Odebrała od Wiesi cumę. Okazało się, że w raz z mężem podróżują po Danii kamperem i gdy zobaczyli wpływający jacht z polską banderą – Ania pobiegła przywitać się….
Po zacumowaniu uznałem, że stoimy tak, iż należy nam się Karny Ku..s. Zajmowaliśmy miejsce na trzy jachty. Trzeba było się przestawić. Wprawdzie w marinie nie było nikogo innego, ale nie znaczyło to, że nie przypłyną inne jachty. A wiaterek już miał trzydzieści węzełków i odpychał jacht od kei. Jeśli poluzuję cumy to kiszka popłynę na środek mariny i dopiero narobię kaszany. Trzeba było wrócić do wiedzy z kursu żeglarskiego. Lekcja – manewry z użyciem lin i cum. Zastosowałem klasyczny manewr z brestem wydawanym z burty. A teraz po ludzku… Wiesia była na jachcie z włączonym silnikiem, ja na kei. Na burcie na środku długości jachtu jest knaga. Do niej przywiązałem cumę, a jej drugi koniec na kei do polera na wysokości dziobu. Następnie poluzowałem cumę rufową i dziobową, ale cały czas miałem te cumy pod kontrolą. Jacht zawisł na cumie „burtowej” – brescie równolegle do kei w odległości około pięciu metrów od niej. W ty momencie Wiesia dała silnikiem do przodu. Jacht pojechał do przodu o pięć metrów napinając brest i dojeżdżając do kei. Wtedy ja mocowałem cumy na dziobie i rufie. Potem znowu przekładka brestu z burty do przodu i kolejne pięć metrów. Po czterech takich przekładkach Fayka stała elegancko o dwie długości kadłuba w przód robiąc miejsce na jeszcze dwa jachty.
Potem elegancko obłożyliśmy wszystkie pozostałe cumy i szpringi. Po wszystkim poszedłem się przejść. Spotkałem tam Anię i Michała, pogadaliśmy. Jako że byliśmy jedynymi ludźmi w marinie zaproponowałem byśmy zjedli wspólnie kolację. W tym czasie pojawiła się Pani bosman i trzeba było zapłacić. Okazało się, że jest to pierwsza marina w Skandynawii, która nie akceptowała kart kredytowych … tylko gotówka… wysupłaliśmy nasze ostatnie euraski i po jakimś zbrodniczym kursie zapłaciliśmy… to był mały zgrzyt….
W tym czasie przypłynęły jeszcze dwa jachty. Dobrze, że zrobiłem miejsce …
Ponieważ Wiesia, szczególnie jesienią, odczuwa nieprzeparte ciśnienie na zbieranie grzybów, gdy tylko wspomniałem, że Michał, tu niedaleko w lesie nazbierał ich całkiem sporo, zostałem wyciągnięty do lasu. Udało mi się nawet znaleźć jednego prawdziwka i kilka maślaków. Wiesia też znalazła kilka i następnego dnia mogłem się delektować jajecznicą z grzybami na śniadanie i zupą grzybową na obiad. Było warto łazić po tym lesie.
Kolacja z Anią i Michałem udała się znakomicie. Michał emerytowany kapitan, oboje doświadczeni żeglarze … świetnie się rozmawiało. Trochę popiliśmy hi hi hi.
W nocy wiatr się nasilił. Wiała ósemka do dziewiątki, a fale przelatywały przez falochron. Rano było gorzej… dziewiątka się ustabilizowała… o wypływaniu nie było mowy.
W tym momencie wiedziałem dlaczego wszystkie niemieckie jachty prysnęły o świcie z Klintholmu. Chcieli zdążyć do Niemiec przed pogorszeniem pogody…
Planowałem, że może na noc wypłyniemy, ale wiatr był nadal mocno niefajny. Szczególnie, że byliśmy tylko we dwoje. Około siedemnastej przyszedł tym razem pan bosman i powiedział, że mamy zapłacić za kolejną dobę. Powiedziałem, że nie mam gotówki, ale mogę zapłacić kartą lub złotówkami. On na to, że nie obchodzi go to nic. Mają być korony albo dwanaście euro w gotówce. Ja, że nie znalazłem bankomatu. On, że nie ma bankomatu, najbliższy jest 25 km stąd i że miałem czas by tam pojechać, ja na to że faktycznie, ale po pierwsze nie spodziewałem się iż w Danii może być marina, gdzie nie akceptują kart kredytowych i że nie miałem też gotówki na autobus. On na to, że to mój problem i albo wypad albo płacę. Ja na to, że nie mogę wyjść teraz w morze, bo warunki są ciężkie. On, że go to nie obchodzi mam dawać kasę. Ja na to już wściekły mówię, że może wołać policję, bo ja nie wypłynę. On na to, że on ma tu władzę policjanta i może mi wlepić mandat 2000 koron. Strasznie się zagotował… jak by mu te dwanaście eurasków brakowało do flaszki… Nadął się i powiedział, że mam godzinę by, albo wypłynąć albo wrzucić mu do skrzyni pocztowej na płocie 12 euro, lub odpowiednią ilość koron. Adres znajdę na budce bosmanatu. I poszedł.
Podszedłem do jachtu, który zacumował za Fayką, wcześniej pomagałem im przy cumach i prądzie, i zapytałem, czy mają może pożyczyć dwanaście euro. Powiedziałem, że od razu mu zrobię przelew. Albo może ma konto na paypalu, to mu przeleję. Okazało się, że niemieccy żeglarze są bardzo uczynni. Pan poratował mnie tuzinem eurasków, a ja mu zaraz je zwróciłem paypalem. Zresztą Pan nazywał się Thomas Jablonsky 😉 Poleciałem do bosmana, wrzuciłem mu do skrzynki myśląc … albo nie napiszę Wam co myślałem.. to kulturalny blog…
Wieczorem przygotowałem jacht do płynięcia w cięższych warunkach, zdjąłem CodeZero i zwinąłem do worka, poprawiłem wszystkie mocowania, linki, krawaty.
Tym razem nie było żartów do Stralsundu pięćdziesiąt mil, po otwartym morzu dość mocno rozbujanym… musimy jechać z samego rana.
Sobota rano pobudka przed szóstą, śniadanko, kanapki, kawa, herbata do termosów i w drogę. O siódmej wyruszyliśmy.
Choć wiatr był niesprzyjający i niestety całą drogę płynęliśmy na silniku, to jednak na tyle osłabł, że przyświecające słońce sprawiło, iż płynęło się zaskakująco przyjemnie. Cała podróż zajęła nam jedenaście godzin. Ostatnie osiem mil po malowniczych rozlewiskach i płyciznach parku narodowego Rugii. I cały etap z Wiesią zakończył by się szczęśliwie gdyby Sławusiowi nie zachciało się tuż przed wejściem do mariny sprawdzić czy ster strumieniowy działa prawidłowo. Ale jakoś zapomniałem, że bukszpryt jest opuszczony i łańcuch od niego zwisa w wodzie…. i …. wkręcił się w śrubę od steru strumieniowego. Potem, gdy Darek poświęcił się i wymacał z kei pod wodą zdiagnozował, że ogoliło łopatki śrub do łysa 🙁
Poleciały słowa powszechnie uważane za mocno nieparlamentarne….
A cumowanie w marinie Stralsund musieliśmy wykonać „oldskulowo” bez takich tam wynalazków jak strumieniówka …
Zacumowaliśmy elegancko! Godzina 18:40.
Załoga na ostatni etap już przyjechała. Darek z Elą oraz Hania. Troszkę się szukaliśmy po marinie i w końcu się odnaleźliśmy.
Fayka nagle zapełniła się ludźmi Darek z Elą zajęli kabinę dziobową, a Hania wylosowała mesę. A Wiesia zaczęła jęczeć, że nie che jej się wracać do roboty, że najchętniej to by z nami popłynęła dalej i takie tam. W sumie nie ma co jej się dziwić… po trzech tygodniach na łajbie można się wciągnąć…
Ale jeszcze nie pożegnaliśmy się… niedziela była przeznaczona na wspólne zwiedzanie. Gwoździem programu było Ozeaneum. To trzecie pod względem wielkości oceanarium w Europie po Lisbonie i Walencji. W sumie, to nie wiem czemu nie bylem w Walencji w oceanarium … miałbym zaliczone wszystkie trzy 😉 Potem mały spacerek po Stralsundzie… Darek z Elą polecieli jeszcze zwiedzić muzeum morskie.
Po obiadku Wiesia wsiadła do swojego autka (którym przyjechała do Stralsundu Hania z Elą i Darkiem), załadowaliśmy jej bagaże i Wiesia ze smutkiem w oczach pojechała do Szczecina – gdzie miała mieć biznesowe spotkanie.
A Wiesia do doskonała żeglarka, świetnie sobie radziła manewrując między statkami… bez strachu w sercu.
Wieczorem zatankowaliśmy wodę do obu zbiorników. A byłbym zapomniał – rano Darek odplątał łańcuch ze śruby steru strumieniowego.
O 9:00 ruszyliśmy … wiatr był niekorzystny, trochę zbyt nieśmiało operowałem silnikiem i zamiast wypłynąć z pomiędzy pomostów znaleźliśmy się po przeciwnej stronie między pomostami. Przydała by się ta strumieniówka. Ale kilku niemieckich żeglarzy na kei rzuciło się nam na pomoc i po chwili Fayka wypłynęła z mariny. Wielkiego obciachu nie było 😉
Początkowo planowaliśmy, że ze Stralsundu popłyniemy na Bornholm, gdzie wysadzimy Elę na prom. Ale szczęśliwie okazało się, że Ela ma więcej czasu niż zakładaliśmy. Ponieważ ani Ela, ani Hania, ani Darek nie byli w Kopenhadze postanowiliśmy zrobić traskę powrotną, jako lustrzane odbicie naszej trasy z Wiesią hi hi hi.
Pierwszy port docelowy – Klintholm – dystans bliski 50 mil, czas płynięcia dziewięć godzin.
Marinka była troszkę bardziej zapełniona niż ostatnio, ale wpasowaliśmy się w bardzo wygodne miejsce. Był już wieczór – więc kolacyjka, seans filmowy – Sławek Ciuńczyk Entertrainment zaproponował pierwszy odcinek brytyjskiego mini serialu Black Mirror.
Nazajutrz wiało mocno. Ponieważ nigdzie się nam nie spieszyło postanowimy zostać i zwiedzić okolice. Wyciągnęliśmy rower – Hania wybrała kolarstwo… my z Elą i Darkiem poszliśmy na dłuuuuuugi spacer plażą. Co najmniej pięć kilometrów w jedną stronę. Doszliśmy do lasu. Oprócz wiatru było bardzo ciepło. Tak ciepło, że napotkaliśmy wygrzewającą się żmiję zygzakowatą. Pozdrowiliśmy się przyjaźnie i oddaliliśmy w przeciwne strony … w miarę energicznie 😉
Potem obiadek, a potem intensywne nic nie robienie …
Nazajutrz powtórka z rozrywki … najpierw do CPN’u, a potem w drogę. Zwinęliśmy się już o dziewiątej rano. Port docelowy – Rødvig.
Płynęło się bardzo spokojnie 25 mil – niecałe pięć godzin. Ty razem w Rødvig w części rybackiej nie było miejsca stanęliśmy więc w części żeglarskiej – droższej… Zjedliśmy obiadek i poszliśmy zwiedzać kredowe klify. A wieczorem kolacyjka, piweczko i ciąg dalszy serialu.
Rano nie było wylegiwania, bo w planie rejs od razu do Kopenhagi – trzydzieści pięć mil. Wypłynęliśmy troszkę po dziewiątej. Wiatr wyśmienity baksztag 16-18 węzłów. Do Kopenhagi dopłynęliśmy na siedemnastą. Zacumowaliśmy oczywiście w marinie … Langline 😉
Ela z Darkiem poszli zwiedzać, Hania czatować, a ja napieszczałem się tym bezruchem…
Wieczorkiem kolacyjka i seansik. To była sobota 17 września.
Niedziela – zwiedzanie Kopenhagi, spacery, zakupy uzupełniające i takie tam…
W Langlinie podobnie jak w innych marinach Skandynawii popularne jest cumowanie dziobem lub rufą do kei, a przeciwny koniec jachtu do boi. Skandynawowie powszechnie używają do łapania boi długich stalowych haków – nazywanych u nas pogrzebaczami. W taki pogrzebacz zaopatrzyłem się przed rejsem. Gdy cumowaliśmy rano w sobotę pogrzebacz zaczepiony o boję nie wytrzymał naporu Fayki i …. rozprostował się! Trochę powalczyliśmy – wiatr nam przeszkadzał, ale daliśmy radę zaczepić się ponownie – tym razem samą liną – długą liną ze starych szotów. Niestety, gdy wróciliśmy z niedzielnej wycieczki lina była zerwana – przetarła się na boi, a Fayka opierała się burtą o sąsiedni jacht. Na szczęście wyłożyliśmy na burtach wszystkie odbijacze. Znowu operacja podciągania się do boi. Tym razem założyłem pogrzebacz, ale nie napinaliśmy już tak bardzo cumy. Mam też pomysł jak go wzmocnić – trzeba się będzie uśmiechnąć do Panów z Zakładu Żarna.
Wieczorem kolacyjka, piwko i… sami wiecie co 😉
W poniedziałek, bez zbędnego ciśnienia (zaplanowane było tylko 20 mil) wyruszyliśmy w stronę Szwecji. Wypłynęliśmy w południe, a do mariny Skanör dopłynęliśmy przed osiemnastą. Miejsca praktycznie nie było (znowu szerokość Fayki). Przycupnęliśmy na chwilkę przed jachtem zacumowanym na środku pirsu, delikatnie go przesunęliśmy na cumach wstecz i sami wpasowaliśmy się w zrobione miejsce. Na upartego to pewnie i trzeci jacht by się zmieścił. Po sklarowaniu jachtu poszliśmy sobie na spacerek. Po drodze zarezerwowaliśmy stolik na kolację w miejscowej restauracji. Na łajbę wróciliśmy dość późno i poszliśmy spać.
Nazajutrz do zrobienia troszkę większy dystans 45 mil – port docelowy Ystad. Wypłynęliśmy o 10:30, a zacumowaliśmy 19:30. Sklarowaliśmy jacht, kolacyjka, filmik i lulu.
Zdaje się, że jeszcze nie chwaliłem Eli, a powinienem to zrobić już dawno. Ela nie dość, że świetnie sprawdzała się jako żeglarka przy sterowaniu i manewrach to jeszcze dbała o nas w kambuzie… a miałem kurcze coś schudnąć 😉 A jej peperonata .. mmmm marzenie. Mam nadzieję, że Eli też się podobało.
Generalnie w czasie tego etapu obijałem się nieprzyzwoicie. Dziewczyny dużo sterowały, Darek pilnował spraw, a ja leniuchowałem… Bardzo się cieszę, że Hania chętnie pływa ze mną. Nie sądzę by było wiele córek, które lubią żeglować z ojcem. A do tego Hania jest świetną żeglarką. Mil, godzin i doświadczenia ma tyle, że spokojnie może robić sternika morskiego. Muszę ją po namawiać…
W Ystad moglem oddać kartę TallyCard i odzyskać sto koronek. Rano poszliśmy na spacerek i małe zakupy w Konsumie. W południe wystartowaliśmy w kierunku Bornholmu. 35 mil do Hamerhafen dopłynęliśmy po sześciu i pół godzinach. Marina nowa, wygodna… ale nie mogliśmy znaleźć gniazd do prądu. Dopiero po jakimś czasie odkryłem, że lampy oświetlające keję w ścianie z kamienia mają odchylane metalowe żaluzje za którymi są skrzynki energetyczne. Marina jest malowniczo położona u podnóża zamku. Wybraliśmy się wspólnie na wieczorną wycieczkę do zamku. Gdy doszliśmy zrobiła się ciemna noc. Duchów nie stwierdzono! Na łajbę wróciliśmy przy latarkach 😉
Kolacyjka, piwko i … kto zgadnie co jeszcze ?
Na wtorek 22 września zaplanowaliśmy niecałe trzydzieści mil z postojem na Christiansø. Ostatecznie każdemu się należy … dla mnie to już czwarta wizyta na tej wysepce hi hi hi.
Oblecieliśmy co trzeba, zwiedziliśmy. Zrobiliśmy obiadek i dalej w drogę. Przez całą drogę na Christiansø wiało solidnie, a teraz pod wieczór zaczynało się rozwiewać mocniej… gdy dopływaliśmy do Svaneke fale były dość uciążliwe i wiatr też dawał się we znaki. Na szczęście wiało z południowego zachodu więc przy samej wyspie było w miarę spokojnie – wyspa osłaniała nas trochę. Ale była już dwudziesta i nastały egipskie ciemności. Płynęliśmy na światła wejściowe portu. Jak to jest przyjęte płynąłem zgodnie z zasadą zielone do zielonego czerwone do czerwonego … tylko … czerwona latarnia główek portu nie paliła się, za to na czerwono świeciła lampa nabieżnika oddalona jakieś trzy kable w lewo od wejścia do portu. Pamiętałem doskonale wejście do Svaneke – wszak byłem tam wiele razy i o mała ta moja rutyna nie zgubiła nas. Płynąłem na tę czerwoną lampę chcąc łukiem ominąć północny falochron i jakoś ta lampa mnie hipnotyzowała. Byłem jak zauroczony dopiero w ostatnim momencie ocknąłem się przyjrzałem dokładnie mapie na Chartploterze i w ostatniej chwili dałem wstecz i odbiłem w prawo. Do skał było może z pięćdziesiąt metrów. Byłby obciach na pełny gwizdek. Kolejny polski jacht rozbił się na Bałtyku… Znowu lekcja odebrana. Przy podejściu do portu nie ufać rutynie!
Po zacumowaniu miałem ochotę tylko na parę piwek i ochłonięcie.
Nazajutrz Ela miała prom z Nexø. Zastanawialiśmy się, czy tam płynąć, czy pojechać autobusem, taksówką. Ostatecznie Ela i Darek uznali, że przespacerują się – to raptem 6 km. Darek wziął ze sobą rower, by powrót uczynić przyjemniejszym…
Ale wcześniej oczywiście zwiedzanie, spacery, obowiązkowy posiłek w słynnej wędzarni. Na Bornholmie podaje się śledzia wędzonego w specyficznej postaci: kromkę ciemnego chleba smaruje się grubo masłem, na to wykłada się rozłożonego wędzonego śledzia – bez skóry i bez ości. Posypuje się to drobno krojoną cebulką i rzodkiewką ze szczypiorkiem, na wierzch wlewa się żółtko jajka i całość posypuje grubą morską solą. Niebo w gębie! sól jest potrzebna, bo ich wędzone śledzie wcale nie są słone. Pycha!
Po powrocie Darka wypiliśmy parę piwek kolacyjka, seansik i spać…
Rano w czwartek przygotowaliśmy łajbę do ostatniego etapu i o dziesiątej oddaliśmy cumy w Svaneke obierając kurs na Półwysep Helski.
Wiaterek odkręcił się i tak jak w tamtą stronę płynęliśmy z wiatrem tak teraz wracaliśmy … też z wiatrem… po 33 godzinach i 152 milach szczęśliwie zacumowaliśmy na swoim miejscu w Górkach Zachodnich.
Był piątek 25 września godzina 18:30. Jacht s/y Fayka po sześciu tygodniach rejsu znowu w domu. To był mój najdłuższy rejs w życiu. Równocześnie najprzyjemniejszy. Ale to przede wszystkim zasługa wspaniałej załogi Wiesi, Darii, Karola, Jureczka, Hani, Eli i Darka.
Sklarowaliśmy jacht, zrobiliśmy kolację i poszliśmy spać. Rano załadowaliśmy się do aut i ruszyliśmy do domów. Byłem bardzo zadowolony, bo tego dnia Wiesia miała urodziny i udało się nam nie spóźnić…
Fayka przepłynęła łącznie 896 mil w czasie 232 godzin.
Potem miałem jeszcze trzy malutkie rejsiki po zatoce.
W pierwszy weekend października pracowałem na łajbie, gdy zadzwonił Piotr Kuźniar i namówił mnie do przypłynięcia do Pucka na zakończenie spotkania Selmowiczów. Odpaliłem motorek i popłynąłem … wiatru nie było. Posiedzieliśmy, podgadaliśmy, wypiliśmy wspólną kolację. A nazajutrz zabrałem pełną łódkę jachtostopowiczów do Gdańska.
W środkowy weekend października 16-18 wybraliśmy się z przyjaciółmi Leną i Mariuszkiem na mały rejs po zatoce. Celem tego rejsiku było sprawdzenie dwustronne, czy im się spodoba bycie i pływanie na łajbie, a nam z Wiesią czy się spodobają tacy załoganci. Lena i Mariusz wybierają się z nami w tym roku na „fiordowy” etap rejsu z Oslo do Bergen. Moim zdaniem nadają się doskonale, a ponieważ podtrzymują swoją chęć płynięcia więc myślę, że im też się spodobało… Załoga zamustrowała się w piątek wieczorem. W sobotę rano popłynęliśmy do Helu, tam poszliśmy rozprostować nogi, potem popłynęliśmy do Jastarni, gdzie zostaliśmy na noc. W Niedzielę powrót do Górek. Było bardzo przyjemnie choć pogoda nas przygotowywała do tej „bergeńskiej”.
Na koniec października z chłopakami zrobiliśmy sobie rejs na zamknięcie sezonu. Taka zwykła przepływka po zatoce jak wyżej. No i uczciliśmy godnie udany sezon żeglarski…
Fayka łącznie przepłynęła już ponad 3,5 tysiąca mil. To tak jak z Portugalii na Kubę 😉
Trzynastego listopada wyjąłem łajbę z wody – trochę na wariata, ale był dźwig i nie można było grymasić.
W następnym tygodniu poleciałem do Londynu odebrać rowerek składany na Faykę. Dzięki uprzejmości mojej koleżanki Beaty mogłem go tanio przesłać do niej do Londynu, a potem WizzAirem za parę groszy przywieść do domu. Fayka ma już oba rowerki i na oba uszyte są fajne puchate pokrowce.
W kolejnym weekendzie przyjechaliśmy z chłopakami Darkiem i Rafałem ogarnąć wszystko do zimy, sklarować jacht, liny cumy, spuścić płyny wymienić na niezamarzające, zabrać rzeczy z lodówki i z szafek, umyć lodówkę, sprzątnąć łajbę.
No i zaczęły się zwykłe zimowe prace nad projektami elektroniki, ogrzewania, samosteru wiatrowego … nuda panie nuda …
Fotki wrzucę, gdy je uporządkuję.